Projekt bezprecedensowej w demokratycznym kraju weryfikacji całego Sądu Najwyższego pokazuje, że kierownictwo Ministerstwa Sprawiedliwości, główny macher tych zmian, straciło umiar i rozsądek. Czas się opamiętać!

Politycy z prawniczym i politycznym wyrobieniem nie mogli się przestraszyć reklamowanej przez kilku młodych quasidziałaczy sędziowskich rozproszonej kontroli konstytucyjnej sądów, na której ograniczenia sam SN wskazywał, czy pstryczków w rodzaju uchwały SN dotyczącej prezydenckiego prawa łaski. Nie może to być powodem do tak mocnej ingerencji w koronę polskiego wymiaru sprawiedliwości. Swoją drogą kierownictwo SN też nie stanęło na wysokości zadania. Nie potrafiło rozładować narastającej od dawna nieufności do sądów po stronie rządowej, a na tym poziomie wymagać można wyobraźni i współdziałania do dobra wspólnego.

Ważnym elementem tego dobra jest sprawny SN, którego żaden inny sąd nie zastąpi. A jest oczywiste, że z tego starcia wyjdzie poobijany. Co więc można uratować?

Przede wszystkim orzekanie w sprawach cywilnych i karnych, czym SN zajmuje się od stu lat, a także działalność uchwałodawczą. W czasach szybko zmieniającego się prawa, komplikacji życia zwłaszcza gospodarczego, za którym ustawodawca nie nadąża, uchwały SN są niezbędne tak jak konieczna jest komenda główna policji czy straży pożarnej.

Miejmy nadzieję, i tu rola dla prezydenta, że czystka w Sądzie Najwyższym będzie ograniczona do minimum, a jego pozycja w systemie sądownictwa zostanie uratowana. Rząd powinien zająć się realną reformą sądów, a nie ich burzeniem.