Przedstawiciele samorządu adwokackiego mówią, że radca zatrudniony w instytucji publicznej, a nawet w policji, musiałby bronić klienta przed państwem, czyli de facto – swoim pracodawcą.
Tego rodzaju sprawy powinny regulować kodeksy etyczne. Jeśli ktoś narusza zasadę niezależności, to naraża się na konflikt interesów i podlega odpowiedzialności dyscyplinarnej. Te zasady wystarczą, by uniknąć wątpliwych sytuacji.
Czemu więc nie dochodzi do połączenia zawodów?
Nie ma woli obu samorządów. Najmniej chcą tego adwokaci. W dyskusji używa się wielu argumentów, które nie służą porozumieniu. A organy państwa są bierne.
Ministerstwo Sprawiedliwości podkreśla, że nie chce łączyć samorządów na siłę.
To chyba pozorny argument. Bo jest to oczekiwane i potrzebne z punktu widzenia klientów, czyli interesu publicznego. W kręgu prawników przedsiębiorstw, mamy zresztą także adwokatów. Środowisko to obejmuje też osoby odpowiedzialne za sprawy prawne przedsiębiorstwa, w tym te, które pracują w ramach w istocie wyłącznej umowy cywilnoprawnej.
Podczas dyskusji o połączeniu zawodów mówi się też o tym, że to radcy zatrudnieni na etacie mogliby utworzyć własny samorząd. Czy jest to brane pod uwagę?
Nie jest to potrzebne. Zakładając stowarzyszenie, mieliśmy na celu przede wszystkim głębszą profesjonalizację środowiska. Skupiamy tylko osoby pracujące w przedsiębiorstwach nie w samorządach czy instytucjach państwowych, bo to już nieco inna grupa zawodowa. Nie chcemy tworzyć własnego samorządu. Ale chcemy być silnym głosem w sprawach, które są ważne dla tego środowiska zawodowego.
Co dziś jest dla państwa taką kwestią? Kryzys?
Niewątpliwie również.
Odczuwa go pan?
Tak, chociażby w tym, że jest duża presja na cięcie wydatków. Także kosztem prawników zewnętrznych. Przedsiębiorstwa chciałyby otrzymać więcej pracy za mniej pieniędzy. Działy wewnętrzne oczekują tego od współpracujących z nimi kancelarii zewnętrznych. Odczuwam też, że coraz ważniejsza dla przedsiębiorców jest szybkość działania czy sporządzania opinii prawnej.
Robi się coraz bardziej nerwowo?
Tak, to prawda. Jest coraz ostrzejsza konkurencja, mniejsza przewidywalność rynku. My, prawnicy przedsiębiorstw, jesteśmy dobrym barometrem gospodarczym. Pewnych tendencji mogą jeszcze nie odczuwać kancelarie czy notariusze, a my już je widzimy. Jesteśmy bowiem najbliżej biznesu.
Czy ta sytuacja przekłada się na zatrudnienie w biurach prawnych?
Oczywiście. Rozważamy, z kim nie musimy współpracować. Nie ma warunków do rozwoju działów wewnętrznych. Ta sytuacja przekłada się na współpracujące z nami kancelarie. Wynagrodzenia dla nich są bowiem główną częścią budżetu. Dlatego musimy szukać alternatywnych form wynagradzania. Musimy negocjować obniżenie stawek godzinowych czy też szersze wprowadzenie stałych stawek. To jest zmiana reguł gry, ale do tego zmusza sytuacja.
Jak na to reagują kancelarie?
Różnie. Część rozumie te realia, część jeszcze nie. Kancelarie zewnętrze muszą być bardziej elastyczne. Muszą dokonać przeskoku mentalnego z ery stawek godzinowych do ery płatności za efekt, sukces, za pewne osiągnięcia. Powinny bardziej rozumieć biznes firmy, z którą współpracują. Muszą przestać myśleć w kategoriach swojego imperium wiedzy. To w działach wewnętrznych najczęściej zapadają decyzje o wyborze kancelarii, a one muszą zaakceptować swoją usługową rolę.
Co z młodymi prawnikami? Przedstawiciele niektórych samorządów zawodowych alarmują, że rynek się już nasyca. Czy zauważa pan takie zjawisko?
Przykładem jest znana mi rekrutacja, w której na jedno miejsce zgłosiło się ponad 60 osób. Wskazuje to, że ci prawnicy szukają nie tylko dobrego miejsca, ale w ogóle pracy. Konkurencja jest bardzo duża. A aplikacja, niestety, nie za bardzo przygotowuje młodych ludzi do prowadzenia własnej kancelarii.
Prawnikom grozi bezrobocie?
Bezrobocie pewnie nie, każdy raczej coś sobie znajduje. Na pewno miejsce gorsze, niż mógł znaleźć jeszcze kilka lat temu, i pewnie nie za takie pieniądze, jak sobie wyobrażał. Bezrobocia wśród prawników chyba jednak jeszcze nie ma.