Pietryga o oburzeniu kierowców polityką fotoradarową państwa

Oburzenie kierowców polityką fotoradarową państwa polskiego jest uzasadnione. Bo w rządowej trosce o bezpieczeństwo na drogach brzmi fałszywa nuta – twierdzi publicysta „Rzeczpospolitej”

Publikacja: 06.03.2013 18:34

Najcięższe armaty przeciwko krytykom polityki fotoradarowej państwa wyciągnął Jarosław Giziński w tekście „Fotoradar albo polskie tsunami”. By udowodnić tezę, że narodowy opór przeciwko fotoradarom jest bez sensu, rzucił na szalę doświadczenia własne, europejskie, a nawet światowe. Autor pisze: „To zadziwiające, jaki efekt wywołało raptem 540 urządzeń do pomiaru prędkości na drodze publicznej”, podczas gdy we Francji, Niemczech i krajach Beneluksu są ich tysiące, a mandaty za przekroczenie prędkości – znacznie surowsze i nikt nie protestuje.

Dać wybór

Nie do końca mogę się zgodzić z tak postawionymi tezami. Powoływanie się na rozwiązania z krajów Europy Zachodniej jest ogranym, a na dodatek źle trafionym, argumentem. Często zapomina się przy tym, że w Niemczech, Francji itd. są dziesiątki tysięcy kilometrów autostrad i dróg szybkiego ruchu. Można nimi jeździć prędko, ale i zgodnie z przepisami.
Kierowcy z Niemiec czy Francji mają zatem wybór. Jeżeli się spieszą, wybierają autostradę, która zazwyczaj biegnie obok miejscowości, w której żyją. Ci, którym się nie spieszy, jadą zwykłą drogą lokalną. To więc nie strach, ale wolny wybór decyduje o tym, że jeżdżą zgodnie z przepisami, nie stwarzając zagrożenia dla innych uczestników ruchu.

Polscy kierowcy takiego wyboru nie mają. Ot droga Warszawa-Rzeszów przez Lublin. Przejechanie 300 kilometrów zajmuje – jeżeli nie ma większego natężenia ruchu, objazdów, świateł wahadłowych, przewężeń itp. – ok. 5 godzin. Ale przy literalnym trzymaniu się przepisów prawa drogowego, podróż tą trasą zajmie 7-8 godzin.
Nie znam badań ani opinii ekspertów, jednak warto tu postawić pytanie: jaki wpływ na wypadkowość ma zmęczenie rozdrażnionego kierowcy, po 7 godzinach za kółkiem? Czy nie bywa równie zabójcze, jak przekroczenie prędkości?

Między karą a winą

Redaktor Giziński uważa, że kierowcom należy wpoić zasady bezpiecznej jazdy metodą walenia pałką w łeb – im wyższy mandat otrzyma kierowca, tym szybciej pójdzie po rozum do głowy. Tu też z pomocą przychodzi przykład Zachodniej Europy, gdzie mandaty są znacznie wyższe niż u nas.

Polski ustawodawca może więc spokojnie podążać tą drogą: kiedy kolejne zaostrzenia punktów karnych i wysokości mandatów nic nie dadzą, może sięgnąć po bardziej radykalne rozwiązania. Albo pójść na całość, np. za przekroczenie prędkości zabierając delikwentowi samochód lub od razu zamknąć go do więzienia.

Pomysł chwytliwy. Tyle że dawno już stwierdzono, iż ta metoda nie działa, a zbytnia represyjność może przynieść skutek odwrotny. W państwie Hammurabiego funkcjonował jeden z najsurowszych kodeksów na świecie i wcale to nie oznaczało, że przestępczości nie było. Była i to całkiem spora.

Eksperci, którzy tak chętnie powołują się na niemieckie czy austriackie mandaty, zapominają o poziomie zarobków obywateli tych państw. Tam proporcje między karą i winą są zachowane.

Wprowadzanie rozwiązań represyjnych jest więc niebezpieczne i szkodliwe, rodzi bowiem inne patologie, wręcz spycha obywateli na drogę przestępstwa, rodzi pogardę dla obowiązującego prawa.

Maszynki do robienia pieniędzy

Jarosław Giziński broni programu fotoradarów jako skutecznego narzędzia w walce z „piractwem” na drogach, przypisując jego autorom szczytne intencje. Moim zdaniem w rządowym programie przebrzmiewa fałszywa nuta. Kierowcy też widzą, że ma on być przede wszystkim sposobem na zasilenie budżetu dodatkowymi pieniędzmi, pochodzącymi z kieszeni obywateli.

Z korzyści, jakie daje fotoradarowy biznes jako pierwsze zdały sobie sprawę gminy. Przed kilkoma laty wójtowie wyczuli, że może on skutecznie reperować lokalny budżet, urządzenia stawiano więc wszędzie, a zwłaszcza w miejscach, w których przyjezdnego uda się zaskoczyć.

W ubiegłym roku na 70-kilometrowym odcinku Rzeszów – Jarosław naliczyłem 11 fotoradarów, choć czteropasmowa droga jest prosta i biegnie w większości z dala od miejscowości. Czy na pewno te fotoradary służyły poprawie bezpieczeństwa?
W Warszawie na ul. Toruńskiej otwarto obwodnicę z prawdziwego zdarzenia. Cztery pasy w każdą stronę. Od razu pojawiły się ograniczenia do 60 km/h i hordy policjantów z fotoradarami, wyłapujących zaskoczonych przybyszów, bo miejscowi już nie dają się na to nabrać.

Co więcej, niektórzy przebiegli samorządowcy wchodzili nawet w tzw. partnerstwo publiczno-prywatne z lokalnymi biznesmenami (wy budujecie fotoradar, my ściągamy mandaty, a kasą dzielimy się po połowie). Nawet NIK stwierdziła, że wiele fotoradarów na drogach to maszynki do robienia pieniędzy.

I co ma powiedzieć kierowca, który słyszy, że minister finansów może ściągnąć w tym roku z mandatów 2,5 mld zł?

W tempie inspektora

Rząd początkowo nie brał pod uwagę wrzenia kierowców. Po masowych protestach, minister Sławomir Nowak oznajmił, że pieniądze zamiast do budżetu, pójdą na specjalny fundusz drogowy (o to postulowali od dawna kierowcy). Nastroje zostały uspokojone, ale na deklaracji na razie się skończyło.

Dlatego właśnie tak trudno uwierzyć w troskę rządu o bezpieczeństwo na drogach. Ile energii i pomysłów idzie na coraz bardziej wymyślne sposoby karania, a ile na budowę dróg, które w końcu zapewniłyby nam wszystkim wybór?

Ekspertom, którzy mnożą pomysły, jak dopaść kierowcę, proponuję rozważyć, czy nie sięgnąć po rozwiązanie rodem z dawnej Anglii, z czasów, gdy pojawiły się pierwsze samochody. Miały one prawo rozwijać prędkość nie większą niż tempo „inspektora”, który biegł z czerwoną chorągiewką tuż przed autem.

To mogłoby rozwiązać problem. W Polsce z chorągiewkami mogliby biegać inspektorzy i eksperci drogowi jako wolontariusze. Na początek proponuję odcinki górskie.

Najcięższe armaty przeciwko krytykom polityki fotoradarowej państwa wyciągnął Jarosław Giziński w tekście „Fotoradar albo polskie tsunami”. By udowodnić tezę, że narodowy opór przeciwko fotoradarom jest bez sensu, rzucił na szalę doświadczenia własne, europejskie, a nawet światowe. Autor pisze: „To zadziwiające, jaki efekt wywołało raptem 540 urządzeń do pomiaru prędkości na drodze publicznej”, podczas gdy we Francji, Niemczech i krajach Beneluksu są ich tysiące, a mandaty za przekroczenie prędkości – znacznie surowsze i nikt nie protestuje.

Pozostało 91% artykułu
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Sędziowie 13 grudnia, krótka refleksja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Prawne
Rok rządu Donalda Tuska. "Zero sukcesów Adama Bodnara"
Opinie Prawne
Rok rządu Donalda Tuska. "Aktywni w pracy, zapominalscy w sprawach ZUS"
Opinie Prawne
Rok rządu Donalda Tuska. "Podatkowe łady i niełady. Bez katastrofy i bez komfortu"
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie Prawne
Marcin J. Menkes: Ryzyka prawne transakcji ze spółkami strategicznymi