Otóż chodzi o zaręczyny, jako przyczynę powstania stanu narzeczeństwa, a więc uznania, że osoby, które dokonały zaręczyn, przyrzekają drugiej osobie (oświadczenia wzajemnie wyrażone) zawarcie z nią małżeństwa. Jest to więc sposób wyraźnego wyrażenia zamiaru poślubienia drugiej osoby, co usprawiedliwia na ogół podjęcie przygotowań do przyszłego stanu małżeńskiego.
Ustawodawca pominął regulację zaręczyn jako zbędną, a ewentualne skutki niedotrzymania tego przyrzeczenia można rozpatrywać na płaszczyźnie prawa odszkodowawczego, zwłaszcza jako zachowania uznanego za delikt. Trzeba też zaznaczyć, że nawet, gdy zaręczyny były mniej czy bardziej regulowane, nie były ani przesłanką do zawarcia małżeństwa, ani nie były podstawą dla roszczenia o zawarcie małżeństwa. Funkcja zaręczyn miała charakter moralno-obyczajowy, tworząc przyrzeczenie małżeństwa, oparta na zaufaniu, iż narzeczeni nie będą już wiązać się uczuciowo z inną osobą, ale wyraźnej sankcji za niespełnienie przyrzeczenia nie było. Ewentualna sankcja na płaszczyźnie szkody majątkowej była stosowana w razie braku ważnych powodów usprawiedliwiających wycofanie się z zamiaru małżeństwa, jeżeli w efekcie tego powstała szkoda majątkowa. Wydaje się, że pominięcie zaręczyn w prawie małżeńskim było trafne. A w dzisiejszych czasach, gdy aż przesadnie głosi się postulat swobody, wolności jednostki nawet na obszarze osobistych stosunków między ludźmi, wprowadzenie zaręczyn i narzeczeństwa byłoby co najmniej dziwne i „nie na czasie".
Poza tym pomysł zastosowania narzeczeństwa jako formy prawnej pożycia mężczyzny i kobiety żyjących w konkubinacie wskazuje na niezrozumienie zarówno istoty zaręczyn i narzeczeństwa, jak i intencji żądań samych konkubentów. Oni przecież nie chcą zawierać małżeństwa ani przyrzekać, że nastąpi to w przyszłości. A do tego właśnie zmierzają zaręczyny. Natomiast autor tego pomysłu wyraźnie odnosi status narzeczonych „do statusu osób, który dzisiaj przypisuje się osobom pozostającym we wspólnym pożyciu, także osobom bliskim". Dalej proponuje się przyznanie narzeczonym (konkubentom?) prawa do dziedziczenia na mocy ustawy, jakieś unormowanie ustroju majątkowego pomiędzy zaręczonymi; pojawia się więc podejrzenie, aby pod postacią rzekomego narzeczeństwa przeforsować instytucję rejestrowanego związku konkubenckiego.
Prawa na krótki czas
Czy rzeczywiście zjawisko koabitacji, świadomego wyboru wspólnego pożycia bez zawierania małżeństwa, jest narzeczeństwem w jego przedstawionym wcześniej znaczeniu? Czy osobom będącym w raczej przewidywalnym, krótkim czasie narzeczeństwa (który powinien być stanem przejściowym) jest sens przyznawać prawo do dziedziczenia i określać ustrój majątkowy, skoro albo w ogóle nie mają zamiaru zawrzeć małżeństwa, albo od niego w łatwy sposób odstąpią? Czy rzeczywiście jest faktem silna tendencja poprzedzania zawarcia małżeństwa relacją narzeczeństwa, czy przeciwnie, faktem społecznym jest podejmowanie wspólnego pożycia, wspólnego zamieszkiwania bez zamiaru zawarcia małżeństwa. Jeżeli nawet niektórzy konkubenci później zawierają małżeństwo, to nie jest ono wynikiem narzeczeństwa w powszechnym rozumieniu tego językowego terminu. Przeciwne mniemanie jest albo naiwnością, albo celowym zabiegiem „konia trojańskiego", jakim byłoby rzekome narzeczeństwo – stan bezterminowy dla łatwiejszego zmylenia przeciwników regulacji prawnej pożycia konkubenckiego.
Częste zjawisko koabitacji młodych ludzi nie jest więc narzeczeństwem w jakimkolwiek zresztą znaczeniu, lecz faktem społecznym, elementem popkultury, modnym zachowaniem, którym manifestuje się właśnie sprzeciw wobec tradycyjnego zachowania się, tj. wspólnego zamieszkania dopiero po zawarciu małżeństwa, a nie wolę poślubienia tej osoby. Część tych par zawiera małżeństwo w przyszłości, czasem odległej, ale to nie ma wiele wspólnego z zaręczynami, którymi mają być obdarzeni ludzie niemający w tym momencie żadnych skonkretyzowanych planów matrymonialnych.
Nie chodzi mi o powoływanie się na kulturowe inspiracje chrześcijańskie, lecz o świecki porządek prawny i moralny, który w swej warstwie ładu społecznego nie jest sprzeczny z tym pierwszym. Dlatego też szanując wolność wyboru jednostki, po pierwsze, nie narzucajmy przeciwnikom małżeństwa przyrzeczenia zawarcia małżeństwa w postaci zaręczyn, bo takie działanie byłoby w swym źródle fałszywe i kłamliwe, a przede wszystkim sprzeczne z intencją zaręczyn. Po drugie, w żadnym wypadku nie wolno obciążać Urzędu Stanu Cywilnego obowiązkami niezwiązanymi ze stanem cywilnym człowieka. Zaręczyny traktowano różnie, także jako umowę, ale nie rejestrację stanu cywilnego, którego zmiana następuje w omawianej kwestii tylko przez zawarcie małżeństwa. Po trzecie, mężczyźni i kobiety zainteresowani wspólnym pożyciem podobnym do pożycia małżonków mogą swoje stosunki wynikające z tego pożycia umownie uregulować; stosunki majątkowe (wzajemne rozliczenia wynikające z kosztów utrzymania gospodarstwa domowego, uprawnienia dotyczące informacji o drugiej osobie itd.). Nie ma żadnego racjonalnego powodu, aby włączać w tę procedurę kierownika USC, ponieważ nie ma ta umowa żadnego związku ze stanem cywilnym, lecz jest cywilnoprawnym uregulowaniem sytuacji życiowej dwojga osób, które nie chcą być małżonkami. Ewentualna umowa mogłaby powstać z udziałem notariusza, który poświadczałby podpis stron i przy okazji sugerował jej poprawną treść. Nie ma chyba jednak potrzeby nadawania tej umowie formy aktu notarialnego. Sądzę, że strony powinny mieć swobodę przy kształtowaniu szczegółowych ustaleń, według ich życzenia, co oznacza, że wiążący wzór umowy, do której się przystępuje, nie wchodziłby w rachubę.