Wchodząc do resortu sprawiedliwości, miał gorzej od poprzedników. Brak wykształcenia prawniczego przekładał się bowiem na brak akceptacji sporej części prawniczych elit, utrudniał mu zarazem poruszanie po subtelnościach prawniczej procedury.
Uczył się jednak szybko i co ważne, zgromadził wokół siebie grupę rzutkich doradców, którzy kruszyli w jego imieniu kopie w trudnych merytorycznych sporach. Ta taktyka szybko przyniosła efekty. Minister, który okazał się otwarty na spotkania i postulaty środowisk sędziowskich i prokuratorskich (które nie najlepiej wspominały ministra Kwiatkowskiego) z czasem zyskał akceptację, lub przynajmniej neutralność dużej części tych środowisk. Podobnie było z korporacjami radców i adwokatów, którzy dzięki dobrym relacjom z ministrem zostali wyłączeni spod reformy regulacyjnej.
Deregulacja stała się zresztą dla Gowina sztandarem, który nosił wysoko podczas swojego urzędowania, uzyskując coraz szersze poparcie dla reformy. Tempo jej przeprowadzenia było zresztą niezwykłe. Pierwszą transzę uchwalono po półtora roku. Dwie kolejne są już gotowe do prac w Sejmie.
Drugim filarem działalności Gowina była reorganizacja 79 sądów, którą udało się przeprowadzić, nie zakłócając, co ważne, prowadzonych procesów. Warto zastrzec, że likwidacja sądów nie dała jak dotąd żadnych poważnych oszczędności. Sukces przed Trybunałem Konstytucyjnym, który oceniał reformę, dodatkowo wzmocnił ministra jako polityka skutecznego.
Po tym wydarzeniu Gowin szybko zapowiedział, że przygotowuje dalszą reformę sądownictwa polegającą na likwidacji wszystkich sądów rejonowych. Za tymi oświadczeniami tym razem ruszyła jednak poważna populistyczna retoryka. Gowin zapowiedział, że reformując sądy, przewietrzy lokalne układy, adwokatów, sędziów czy prokuratorów.