Grzesiak: Kancelarię Dewey można było uratować

Wyszliśmy cało z chyba największej katastrofy na rynku prawniczym – ocenia partner zarządzający warszawskim biurem kancelarii Greenberg Traurig Jarosław Grzesiak w rozmowie z Ewą Usowicz.

Publikacja: 17.06.2013 09:22

Rz: Żyje pan po tym ostatnim roku?

Jarosław Grzesiak:

Żyję, ale lekko nie było.

To jak się pan czuje jako „feniks z popiołów"?

Nie wyobraża pani sobie, jak bardzo się cieszę z tego wyróżnienia Chambersa! Co prawda już raz, w 2008 r., dostaliśmy tę nagrodę, ale nie spodziewałem się, że zostaniemy Firmą 2013 roku! Rok wcześniej marzyłem, aby udało nam się utrzymać polski zespół kancelarii pod nową marką, po upadku Dewey & LeBouef. Rzeczywiście, kapituła użyła określenia, że „odrodziliśmy się jak feniks z popiołów", bo wyszliśmy cało z chyba największej katastrofy na rynku prawniczym, nie tracąc przy tym na jakości i zachowując zespół w komplecie. Cieszę się też, że poza wyróżnieniem dla kancelarii  nagrodę „za całokształt", jako druga w historii osoba z Polski, odebrał mój wspólnik i przyjaciel Lejb Fogelman.

To przypomnijmy, co się dokładnie stało w 2012 r. Upadła nowojorska kancelaria Dewey LeBouef, z ponadstuletnią tradycją i 25 biurami na całym świecie. Pan zarządzał warszawskim biurem. Kłopoty zaczęły się w Stanach – pamięta pan, kiedy się o nich dowiedział?

W połowie marca 2012 r. Niespełna dwa miesiące później byliśmy już w Greenberg Traurig. To chyba rekord świata, bo w tym czasie najpierw podejmowaliśmy próby ratowania Deweya, a gdy stało się jasne, że może się to nie udać, rozpoczęliśmy poszukiwania nowego partnera. Czasu było mało, a stawka i emocje ogromne! To była najtrudniejsza transakcja mojego życia – odpowiadałem przecież za 120-osobowy  polski zespół, z którym pracowałem od lat.

Podobno w Stanach poszło o pieniądze nowo zatrudnionych prawniczych gwiazd?

Na początku 2012 r. wciąż nie został rozliczony wynik finansowy całej firmy za 2011 r. Nie mogliśmy się doprosić bilansu. Wiedzieliśmy mniej więcej, ile powinna wynosić pula zysków do podziału między partnerów, a ona nagle malała. Okazało się, że część zysku musi zostać przekazana na gwarancje dla partnerów zatrudnionych przez ostatnie półtora roku. W połowie marca Steven Davis, czyli partner zarządzający całym Deweyem, zwołał telekonferencję wszystkich 250 partnerów. Wtedy pierwszy raz usłyszeliśmy, jaka jest skala tych gwarancji.

Gwarancji, czyli stałych wynagrodzeń?

Tak, otrzymywanych niezależnie od osiąganych przychodów.

Rozumiem, że państwa, czyli  starych  partnerów, trafił szlag?

Nie chodziło wyłącznie o wysokość kwot. Uważaliśmy,  że nadużyto zaufania starych wspólników, nie informując o tak ryzykownych zasadach wynagradzania nowo zatrudnionych partnerów.

Czy ci nowi z gwarancjami byli przyjmowani na całym świecie?

Nie, głównie w Stanach.

Czy upadłość Deweya wzięła się z tych horrendalnych wynagrodzeń części partnerów?

Nie. Wzięła się z exodusu partnerów, który rozpoczął się 1 kwietnia i trwał ok. sześciu tygodni. W efekcie główne praktyki kancelarii traciły swoich szefów. Przy czym wspólnicy nie opuszczali kancelarii, która już była w upadłości, ale taką, którą można było jeszcze uratować. W maju i czerwcu 2012 r. przypadał termin odnowienia kredytu rewolwingowego, który służył jako kapitał obrotowy kancelarii. Nie było więc wielkiego problemu finansowego. Nasze zaufanie zostało nadużyte, ale można było usiąść i zastanowić się, co robić. Na przykład obniżyć swoje wynagrodzenia za 2011 r. i oczekiwania związane z 2012 r. Ewentualnie dokapitalizować spółkę własnymi pieniędzmi. Jako partnerzy generujemy zyski, ale powinniśmy też wspólnie odpowiadać za stratę. Niestety tak się nie stało.

Rozumiem, że partnerzy nie chcieli ratować firmy  kosztem swoich zysków...

My, wspólnicy z Polski, proponowaliśmy   spotkanie wszystkich partnerów, aby ratować sytuację. Podejmowaliśmy próby rozmów, chcąc uratować trzon kancelarii. Niestety, nie było pozytywnego odzewu, zabrakło też przywództwa w tej kryzysowej sytuacji. Wielu partnerów  było pozbawionych woli działania.

Kto miałby stanowić ten trzon kancelarii?

Gdyby zostało 150–170 partnerów, uratowalibyśmy firmę. Było to dla mnie ważne, ponieważ funkcjonowałem w dwóch  światach – nie tylko jako międzynarodowy partner nowojorskiego Deweya, ale też jako komplementariusz polskiego  biura – spółki komandytowej.

Jak wyglądała pana odpowiedzialność w obu tych modelach?

Jako jedyny komplementariusz polskiej spółki odpowiadałem własnym majątkiem za jej zobowiązania. Jako wspólnik spółki nowojorskiej, podobnie jak czterech innych partnerów z warszawskiego biura, odpowiadałem, do określonego limitu, za długi amerykańskiego Deweya.

Krótko mówiąc, mogliście wszyscy pójść z torbami.

Tak, a  co gorsza, pracę mogły stracić dziesiątki ludzi pracujących z nami od lat. Walczyliśmy o odrębność polskiej spółki i sposób rozstania z upadającym Dewey & LeBoeuf. Być albo nie być polskiego biura zależało od tego, czy przed zgłoszeniem wniosku o upadłość w Stanach uzyskamy zgodę na sprzedanie go w całości, jako spółkę komandytową.  Udało się: Greenberg Traurig został nowym partnerem.

Dlaczego było takie ważne, aby sprzedać w całości?

Budowaliśmy polską kancelarię ponad 20 lat, więc bardzo chcieliśmy, by przetrwała. Gdyby okazało się, że w wyniku upadłości w Stanach musimy likwidować polskie biuro, to moglibyśmy do nowej spółki przenosić ludzi i aktywa, ale nie byłoby sukcesji uniwersalnej i przeniesienia spółki. W praktyce oznaczałoby to renegocjowanie każdej umowy, uzyskiwanie zgody każdego klienta czy kontrahenta! W najdrobniejszych kwestiach – choćby takich jak warunki najmu warszawskiego biura. Krótko mówiąc, utrzymanie zespołu i klientów byłoby niemożliwe.

Co się działo z obciążającymi państwa, z powodu upadłości Deweya, zobowiązaniami?

Wyjaśnijmy: wszelakie zobowiązania dotyczące nabywcy, czyli Greenberga, oraz polskiej spółki  zostały, za zgodą amerykańskich wierzycieli, wyłączone w podpisanej umowie nabycia. Nasza piątka natomiast, czyli polscy prawnicy będący partnerami nowojorskiej kancelarii, zdecydowała się uczestniczyć w ugodzie zawartej w postępowaniu układowym w Stanach i zapłacić za zakończenie wszelkich roszczeń dotyczących nas osobiście.

Jakie to były kwoty?

Czterystu partnerów partycypujących w tej ugodzie zapłaciło łącznie 80 milionów dolarów. Naszym sukcesem jest to, że do niej doszło. Większość upadłości międzynarodowych kancelarii kończy się procesami wspólników z wierzycielami  trwającymi do dzisiaj, jak np. upadek Coudert Brothers.

To ile pan zapłacił za święty spokój?

Zachowam to dla siebie, ale była to kwota obliczona proporcjonalnie do mojego udziału w zysku firmy za 2011 r.

Kto był wśród wierzycieli upadłego Deweya?

Największe banki komercyjne – m.in. JP Morgan i Citi oraz ok. 30 obligatariuszy posiadających obligacje prywatne wypuszczone przez Dewey & LeBoeuf. To tzw. wierzyciele zabezpieczeni. Gdy spółka postanowiła, że nie będzie kontynuowała działalności i zgłosiła wniosek o wszczęcie postępowania układowego, przestała generować przychody, więc dług zaczął się powiększać. Pojawili się wówczas również wierzyciele niezabezpieczeni, czyli m.in. wynajmujący biura, leasingodawcy, różni dostawcy.

Pamięta pan, jakie transakcje prowadził polski oddział Deweya, gdy było już wiadomo, że wszystko się wali?

Między innymi IPO (pierwsza oferta publiczna – przyp. EU) Elektrowni Pątnów- -Adamów-Konin PAK-u, IPO Alior Banku, PHN, przejęcie Polbanku przez Raiffeisen Bank czy inwestycje nieruchomościowe Blackstone, w tym kupno wrocławskiego Magnolia Park.

Straciliście państwo jakąś transakcję z powodu tej światowej awantury wokół Deweya?

Nie. Na pewno jednak mniej pracowaliśmy dla klientów, bo... musieliśmy się zająć własną przyszłością, czyli przejściem do Greenberga.

Nie macie państwo na co narzekać. Bo i tak, co wynika z rankingu „Rz", dopięliście państwo w 2012 r. aż dziesięć wiodących transakcji na polskim rynku i jesteście wiceliderem w tej kategorii.

I to w pół roku!

Jak zachowali się państwa polscy konkurenci w najgorszym momencie?

W znakomitej większości niezwykle przyzwoicie. Nie było w Warszawie kancelarii, która mogłaby przyjąć nas w całości, wszystkie 120 osób. Ale dzwonili koledzy, którzy po przyjacielsku, a nie w ramach handlowych ofert, deklarowali, że mogą zapewnić pracę choć części naszych ludzi.

Coś za cukierkowy ten obrazek...

Cóż, byli i tacy, ale w mniejszości, którzy próbowali przejąć naszych pracowników.   Dopiero jednak gdy... było już jasne, że przeżyliśmy.

Dlaczego wybraliście państwo Greenberg Traurig? Mieliście przecież propozycje od bardziej znanych światowych brandów.

Po historii z Deweyem szukaliśmy przede wszystkim partnera odpowiedzialnego finansowo. Greenberg Traurig spełnia ten warunek, począwszy od struktury organizacyjnej firmy, a skończywszy na utrzymywaniu minimalnego poziomu długu. Praktyki są rozwijane głównie w oparciu o pieniądze pochodzące od akcjonariuszy. Poza tym jest to jedna z największych i najbardziej wpływowych amerykańskich kancelarii prawnych, która w USA ma najwięcej biur ze wszystkich tamtejszych kancelarii. Odpowiedzialność oznacza dla mnie również to, że firma nie koncentruje się wyłącznie na podwyższaniu, z roku na rok, wyniku finansowego, niezależnie od rynkowych realiów. No i musi planować swoje finanse w sposób przewidywalny dla klientów – mamy wolną rękę w sposobie prowadzenia biznesu w Polsce, w tym i w określaniu wysokości stawek.

Nie myśleliście państwo, aby założyć polską kancelarię, firmowaną państwa nazwiskami?

Myśleliśmy, ale to nie ma sensu. Choćby dlatego, że zajmujemy się m.in. transakcjami M&A (fuzje i przejęcia – przyp. EU), w których poruszamy się w sferze prawa brytyjskiego czy amerykańskiego. Lubimy i potrafimy pracować na styku różnych kultur prawnych. To nasza przewaga  konkurencyjna  – nie chcieliśmy jej utracić.

Pamięta pan pierwsze transakcje, jakie kancelaria pozyskała już pod szyldem Greenberga?

To było m.in. przejęcie Zelmera przez Bosch und Siemens, powstanie Grupy Azoty, inwestycje Blackstone w nieruchomości na ponad 300 mln euro czy przejęcie BPH TFI przez Abris.

Co najbardziej lubicie państwo robić jako kancelaria?

Przede wszystkim rzeczy nowe na rynku. W wielu byliśmy pierwsi – np. w wycofaniu akcji z giełdy, we wprowadzaniu na giełdę pierwszej zagranicznej spółki albo pierwszej w Polsce emisji obligacji zamiennych. Pokazujemy też nowe sposoby zdobywania kapitału, na przykład przy pomocy inwestora cornerstone (kluczowi inwestorzy, którzy deklarują zakup określonej ilości akcji jeszcze przed formalnym przedstawieniem pierwszej publicznej oferty – przyp. EU). I rzeczy bezprecedensowe: ugoda pomiędzy akcjonariuszami PZU, nabycie Polkomtela przez Zygmunta Solorza, podział Banku BPH przy przejmowaniu go przez Pekao SA. Najbardziej lubimy skomplikowane i wyjątkowe transakcje.

Rz: Żyje pan po tym ostatnim roku?

Jarosław Grzesiak:

Pozostało 99% artykułu
Opinie Prawne
Marek Kobylański: Dziś cisza wyborcza jest fikcją
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Reksio z sekcji tajnej. W sprawie Pegasusa sędziowie nie są ofiarami służb
Opinie Prawne
Robert Gwiazdowski: Ideowość obrońców konstytucji
Opinie Prawne
Jacek Czaja: Lustracja zwycięzcy konkursu na dyrektora KSSiP? Nieuzasadnione obawy
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Opinie Prawne
Jakubowski, Gadecki: Archeolodzy kontra poszukiwacze skarbów. Kolejne starcie