Ci ostatni robią zaś wszystko, by nie dać się łatwo wyciąć. Sposoby na schowanie się są przecież rozmaite. Począwszy od zwolnień lekarskich – podobno krzywe kręgosłupy są już passe, w modzie teraz alergie i chore nerwy – poprzez ciąże i rozmaite urlopy: macierzyńskie, tacierzyńskie, wychowawcze, na zapisaniu się do związków zawodowych skończywszy.
Okazuje się, że jest jednak lepsza metoda – bo ileż, do diabła, można chorować? Trzeba zostać w swojej firmie społecznym inspektorem pracy! To stanowisko pożądane i popularne, np. w Orange jest ich aż 668 i w ciągu roku interweniowali całe... 70 razy. Toż to naprawdę złota robota!
Nie dość, że takiej osoby nie można zwolnić w okresie pełnienia funkcji (cztery lata), to ochrona trwa jeszcze rok po wygaśnięciu mandatu. Bo to, że nie można jej obniżyć pensji czy pogorszyć warunków pracy – to przecież rzecz oczywista. W dodatku z naszego inspektora wcale nie musi być taki znowu społecznik – może za swoją opiekę nad zakładem otrzymywać dodatkowe wynagrodzenie. Cóż się więc dziwić, że się ludzie garną... A miejsca starczy dla wielu, bo w ustawie brakuje limitu tych, jakże miłych, stanowisk.
Wielu może inspektorom pozazdrościć – ot, choćby takie matki. Co z tego, że sobie na tym wychowawczym posiedzą, skoro i tak w tym czasie można im w zwolnieniach grupowych za pracę podziękować. Panu inspektorowi w takiej sytuacji – w życiu! Ale też zwykłym związkowcom krew się pewnie burzy, gdy widzą tę pewną i czystą robotę. Inspektor, czy jest w związkach, czy nie, chroniony jest zawsze. Wśród związkowców – tylko wybrańcy. A przecież ile taki związkowiec musi się często nagimnastykować – wiec zorganizować, taczki wypożyczyć, opony spalić. A pan inspektor przejdzie czasem po zakładzie, spojrzy, czy aby praca toczy się bezpiecznie i higienicznie, w dokumenty różne sobie zajrzy...
No i jeszcze tytulatura. Bo jak brzmi działacz? Jak Rysio Ochódzki z „Misia". Za to inspektor – to brzmi dumnie!