Przez wiele lat po zmianie ustroju w naszym kraju większość dziennikarzy piszących na temat wymiaru sprawiedliwości przedstawiała problem tak, jak zrobił to prof. Leszek Balcerowicz w wywiadzie z ?7 lipca 2014 r. („Rz" nr 155).
Choć denerwowała mnie indolencja dziennikarzy, to ich wypowiedzi w tej materii traktowałem jako brak profesjonalizmu lub niedouczenie do ,,szeroko" pojmowanego wymiaru sprawiedliwości, traktowałem jako niechlujstwo i niewłaściwe informowanie społeczeństwa. Inaczej jednak muszę oceniać wypowiedź osoby, która ma najwyższy tytuł naukowy i uchodzi za autorytet, wprawdzie w innej dziedzinie, ale zawsze. Wypowiedź pana prof. L. Balcerowicza: „...dla mnie szeroko pojęty wymiar sprawiedliwości obejmuje całość: od policji poprzez prokuraturę i sądy", oceniam jako kompromitującą, a dla „wymiaru sprawiedliwości" bardzo szkodliwą. Panie prof. Balcerowicz, proszę zapamiętać, że wymiar sprawiedliwości to wyłącznie sądy. Policja, ABW, CBŚ, CBA i prokuratura nie należą do wymiaru sprawiedliwości. Te instytucje to państwowy aparat ścigania. Błędów i naruszeń prawa przez te organa nie można zaliczać do błędów „wymiaru sprawiedliwości".
Niesprawdzone opinie
Nie twierdzę, że sądy nie popełniają błędów, ale wkładanie ich do jednego worka z błędami lub naruszeniami prawa popełnianymi przez aparat ścigania jest nie tylko nieuprawnione, ale przede wszystkim niesprawiedliwe. Wypowiada się Pan w sprawach oceny pracy wymiaru sprawiedliwości w sposób bardzo autorytatywny, nie mając na poparcie swojego osądu żadnych potwierdzających faktów. Łatwo jest wypowiadać niesprawdzone, ale powszechnie rozgłaszane opinie przez ludzi, którzy sami lub ich bliscy zetknęli się z sądem i efekt dla nich nie był zgodny z ich oczekiwaniem. W takich przypadkach najprościej pomawiać sąd i sędziów o niewłaściwe zachowania, naruszanie prawa, a nawet o łapownictwo. Rozgłaszanie takich opinii to po prostu plotki. Powtarzanie takich osądów-plotek uchodzi przeciętnemu Kowalskiemu, ale człowiekowi z takim autorytetem jak Pan, to nie uchodzi, a to z tej przyczyny, o której pisali na samym początku swojej odpowiedzi na pański wywiad: prezes Sądu Najwyższego pani prof. M. Gersdorf i przewodniczący Krajowej Rady Sądownictwa pan prof. R. Hauser. Odpowiedź tych państwa i przedstawiona przez nich aktualna sytuacja polskiego sądownictwa była dogłębna, pokazująca rzeczywisty stan wymiaru sprawiedliwości, a nie zasłyszany. W pełni zgadzam się też z wypowiedzią pani B. Zawiszy – wiceprezesa Stowarzyszenia Sędziów Polskich Iustitia – zamieszczoną w „Rz" z 23 lipca 2014 r. Nie można uznać za prawdziwe pańskich twierdzeń, że Forum Obywatelskiego Rozwoju sprawdziło dwa sądy i znalazło 200 spraw, w których niesłusznie ktoś został skazany.
Uważam, że prawdziwie niesłusznych skazań w ilości podanej przez Pana na pewno nie znalazłoby się we wszystkich sądach w Polsce, chyba że objęto by okres kilkuletni. Na pewno w sądownictwie nie wszystko jest tak, jak być powinno, ale sytuacja istniejąca w polskim sądownictwie nie jest zawiniona tylko przez sądy, a jeśli tak, to w minimalnym stopniu. Sądy nigdy przez żadną władzę nie były instytucją lubianą. Każde władze, czy to za PRL, czy już w Rzeczypospolitej, hołubiły instytucje aparatu ścigania. Dlaczego tak było? Bo na te instytucje władze miały i mają wpływ. Mogą więc od nich żądać odpowiednich zachowań. W stosunku do sądów tego czynić nie mogły i nie mogą, dlatego powszechnie powtarzana opinia, że sądy były i są posłuszne władzy, jest nieprawdą. Praca sądów zależna jest od ludzi, którzy w nich pracują, a jakość tej pracy od decydentów, którzy są odpowiedzialni za organizację pracy i warunków, jakie mają zapewnić sędziom. A z tym nigdy nie było dobrze.
Resort sprawiedliwości nigdy nie miał siły przebicia, a i osoby stojące na czele tego resortu nie miały pomysłów na zapewnienie odpowiednich warunków pracy sądom. Np. były minister Kwiatkowski przeprowadził „reformę", która doprowadziła do udręki ludzi, którzy szukają pomocy w sądach. Mam na uwadze likwidację wydziałów pracy w niektórych sądach rejonowych i przeniesienie spraw, które do tych sądów wpływały, do dużych sądów, usytuowanych w dużych aglomeracjach. Efekt tej „reformy" jest taki, że ludzie (strony i świadkowie) dawniej mogli przyjść do sądu na piechotę lub w krótkim czasie dojechać z pobliskiego miejsca zamieszkania, a na następny termin rozprawy strony czekały nie dłużej niż miesiąc, a po jej wprowadzeniu ludzie (strony i świadkowie) muszą dojeżdżać od 40 do 100 km, i to różnymi środkami lokomocji. Sądom zaś, do których przeniesiono sprawy ze zlikwidowanych wydziałów, choć i tak miały wpływ, którego nie były w stanie opanować, przybyło co najmniej po kilkadziesiąt spraw miesięcznie.