Minęły cztery lata, w tym czasie mieliśmy czterech ministrów sprawiedliwości, a każdy (z wyjątkiem ostatniego) zapowiadał wcielenie słów premiera w życie. Reforma miała gonić reformę, miało być szybko, coraz szybciej. Na chwilę nawet udało się przekonać o tym opinię publiczną, kiedy opublikowano raport Doing Business Banku Światowego, wskazujący, że z polską Temidą jest coraz lepiej. Szkoda tylko, że dane statystyczne lukrowały wyniki tzw. e-sądu, czytaj: maszynki do wydawania wyroków załatwiającej rocznie miliony spraw, głównie drobnych wierzytelności. W żaden sposób nie oddawało to rzeczywistej kondycji wymiaru sprawiedliwości. Kiedy ze statystyk odjęto wyniki e-sądu, sukces okazał się dmuchaną propagandą.
Dziesiątki reform i zmian, w tym ta stanowiąca chyba największą klęskę reformatorów – likwidacja sądów (po roku przywróconych), nie tylko niczego nie poprawiły, ale skomplikowały sytuację. Reforma małych sądów wywołała reakcję łańcuchową w postaci zamieszania dotyczącego podpisów ministra pod sędziowskimi delegacjami. Omal nie skończyło się to paraliżem wymiaru sprawiedliwości.
Czy polskie sądownictwo jest w ogóle reformowalne, skoro wszyscy się do tego biorą, a nikomu nic nie wychodzi? Jest. Mimo że w sferze organizacyjnej i zarządczej pozostaje PRL-owskim reliktem, pozwalającym np. wezwać świadka na rozprawę z innego miasta i po kilku godzinach odesłać z kwitkiem na inny termin, bo ktoś źle zaplanował rozprawę.
To jedynie drobny szczegół, jednak aby to zmienić, potrzebna jest spójna, długofalowa wizja reform, przekazywana wraz ze zmianą władzy następcom. Teraz owej spójności brakuje nawet w działaniach tego samego rządu. To indywidualne popisy polityków, którzy zostali ministrami, dostali swoje pięć minut, by zaistnieć. Dlatego jeden minister likwiduje sądy, a jego następca związany z tym samym ugrupowaniem je przywraca. To droga donikąd.