Czytam w „Rzeczpospolitej" z 22 grudnia 2016 r: „Prawie 312 tys. osób nie płaci alimentów; ich łączne zadłużenie to ponad 10,5 mld zł - wynika z danych Krajowego Rejestru Długów. Średnia wysokość długu na osobę to 33,9 tys. zł.” I dalej: „Jak wynika z danych Ministerstwa Sprawiedliwości, które przywołuje KRD, 80 proc. Polaków, którzy mają zasądzone alimenty, nie wywiązuje się z obowiązku płacenia na dzieci. W bazie danych Krajowego Rejestru Długów Biura Informacji Gospodarczej S.A. widnieje ich prawie 312 tys., a wartość długu sięga 10,56 mld zł. Średnio każdy z nich jest winien swoim dzieciom 33,9 tys. zł.” A ponoć nie są to pełne dane! Strach czytać dalej!
Możliwości to tylko abstrakcja
Na zdrowy rozum tego się nie uda wytłumaczyć. Poszukałem więc, jak sprawy wyglądają w innych krajach i natknąłem się na dokumenty OECD, a w nich na różnicę, która – w moim mniemaniu ma istotne znaczenie dla wyjaśnienia niewywiązywania się rodziców w Polsce z nałożonych alimentów na dzieci. Otóż w większości krajów – podobnie jak w Polsce, wysokość alimentów na dzieci zależy od potrzeb dziecka. Druga część to zarobki, dochód, a w rzadkich przypadkach sytuacja materialna zobowiązanego rodzica. I tu kończą się zbieżności z zachodnimi standardami, w USA, Kanadzie i większości krajów europejskich (może z pewnymi wyjątkami, na które tutaj nie ma miejsca). W Polsce bowiem, pod uwagę bierze się dochód rodzica mającego prawo otrzymywać alimenty na dzieci i zupełnie abstrakcyjne pojęcie, – jakim jest „zarobkowa i majątkowa możliwość zobowiązanego”, czyli ile jest w stanie zarobić na przykład ojciec, który ma płacić alimenty. Nie ile zarabia, ale ile może zarobić.
„Możliwości” zarobkowe rodzica, na którego spada obowiązek alimentacyjny są brane pod uwagę, i to mi nie pasuje. Według mnie już tu zaczynają się schody. Mowa, bowiem, nie o rzeczywistych pieniądzach (netto czy brutto), którymi dysponuje zobowiązany do płacenia alimentów, ale o zarobkach, które Słownik Języka Polskiego PWN definiuje jako… 2. «możliwość zarobienia pieniędzy»… Możliwość zarobienia - to nie pieniądze którymi dysponuje zobowiązany.
Chęci ciężkie jak bruk
Po pierwsze, należałoby ustalić ile zobowiązany potrzebuje na własne życie. Zdarza się, że zobowiązany posiada dom albo duże mieszkanie warte kilka milionów, ale mieszka z wielopokoleniową rodziną co nie oznacza, że jest w stanie płacić alimenty, ustalone na podstawie tego majątku! To jest ustalanie via sufit. Jeśli się tak podejdzie do ustalania to od razu wysokość alimentów musi być obliczona abstrakcyjnie. Nie może być tak by płatnikowi – po zapłaceniu alimentów - nie wystarczało na życie - bo znienawidzi własne dziecko. A według doniesień prasowych i medialnych od lat sądy przyjmują karkołomne czasem konstrukcje, które z możliwościami zarobkowymi może mają coś wspólnego, ale z możliwościami płatnościowymi absolutnie nic.
Ba, Sąd Najwyższy jeszcze w 1987 roku Uchwałą całej Izby Cywilnej orzekł: „Możliwości zarobkowe i majątkowe zobowiązanego określają zarobki i dochody, jakie uzyskiwałby przy pełnym wykorzystaniu swych sił fizycznych i zdolności umysłowych, nie zaś rzeczywiste zarobki i dochody.” I sądy w Polsce tego się trzymają. Myślę, że jakbym zaserwował sędziemu w Kanadzie taki argument to kazałby mi iść na badania – z powagi dla Sądu Najwyższego nie napiszę do lekarza jakiej specjalizacji.