Jak wynika z ustaleń „Rzeczpospolitej", tak właśnie było w 2015 r. W Trybunale specjalne umowy o dzieło na „orzecznicze wsparcie" podpisywano nie tylko z pracownikami TK, co już samo w sobie jest naganne, ale i z osobą zatrudnioną w instytucji naukowej niemającej żadnego związku z Trybunałem. Wzór umowy niewiele różnił się od tego np. na usługi hydrauliczne: zawierał zakres usługi z podaniem sygnatury sprawy, czas wykonania i kwotę (np. 7 tys. zł brutto).
Niestety, sprawa nie sprowadza się do prostego wytknięcia, że oto sędzia płaci z pieniędzy podatników za pracę, którą powinien samodzielnie wykonać, bo taka jest jego rola i za nią otrzymuje wynagrodzenie. Sędziowie TK nie są też tak bardzo obciążeni, aby szukać w desperacji zewnętrznego wsparcia. Mają do pomocy asystentów i zaplecze w postaci trybunalskiego biura. Każdy jest też sprawozdawcą (czyli odgrywa główną rolę w przygotowaniu danego orzeczenia) średnio w czterech sprawach rocznie, trudno więc uznać, że to praca ponad ich siły.
Chodzi o coś znacznie poważniejszego: o naruszenie orzeczniczego sacrum. Rodzi to pytania o sędziowską niezawisłość, sterylność ich pracy orzeczniczej i szczelność sędziowskiego pokoju narad, w którym szlifowany jest wyrok. Co z przekonaniem, że sędzia to prawnik spełniający najwyższe standardy etyczne i zawodowe, który dochodzi do prawdy, rozstrzyga wątpliwości siłą swojego intelektu, wiedzy i doświadczenia?
Nie może być dla takich działań akceptacji, inaczej świat stanie na głowie. I uznamy w końcu, że nie ma nic zdrożnego w tym, że dla doktoranta projekt doktoratu przygotowuje ktoś inny, a ten go sygnuje, dokonując jedynie poprawek i korekt.
Oczywiście można dziś łatwo sprowadzić sprawę „trybunalskiego outsourcingu" do politycznej wymiany ciosów między przeciwnikami w TK i szukać w tym okoliczności łagodzącej czy przekonywać, że inni gdzieś tam, w innych krajach, też tak robią i nic w tym złego. Będzie to jednak intelektualnie nieuczciwe.