W czasie wojny każdy coś tracił: jedni bliskich, inni majątki. Nie lepiej było tuż po jej zakończeniu, gdy państwo przejmowało nieruchomości osób prywatnych i zakładów przemysłowych. Nacjonalizacja była krzywdą, trzeba ją zrekompensować. Ale nie tak jak teraz, gdy jedne krzywdy naprawiamy innymi. Nieuregulowanie spraw reprywatyzacyjnych po 1989 r. oddało pole do działania sprytnym prawnikom, biznesmenom i oszustom. W skupowaniu roszczeń czy przejmowaniu nieruchomości na kuratora wielu odkryło prawdziwą żyłę złota. Rajem dla nich była i jest Warszawa.
Mała ustawa reprywatyzacyjna z ubiegłego roku nie rozwiąże problemów. Nie poradzi sobie z nimi też komisja weryfikacyjna ani powoływanie kolejnych, nawet gdyby pracowały non stop. Potrzebujemy przepisów z prawdziwego zdarzenia, które położą kres chaosowi, ale też pozwolą zrekompensować dawnym właścicielom lub ich spadkobiercom straty. Bo nadal w sądach są tysiące postępowań o zwrot nieruchomości czy odszkodowania. I nie ma co liczyć na to, że nie będzie kolejnych.
Prawie wszystkie kraje postkomunistyczne rozprawiły się już z problemem reprywatyzacji. Nam się nie udało. Była na to szansa w 2001 r., ale weto prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego ją przekreśliło. Tłumaczył wtedy, że państwa na to nie stać, i dał do zrozumienia, że byli właściciele powinni starać się o zwroty majątków na drodze sądowej. I starają się, często skutecznie dochodząc zwrotu 100 proc. wartości. Przypomnę, że zawetowana ustawa przewidywała 50 proc. odszkodowania za mienie utracone po wojnie. Na takie wypłaty nie było nas stać, a na 100 proc. już tak? Jeśli prezydent Kwaśniewski zakładał, że nie wszyscy pójdą do sądu, miał rację: wielu nie było na to stać. Bo proces sądowy wiąże się choćby z zapłatą wynagrodzenia adwokatowi.
Przez te lata doszło do licznych patologii. Niewiele też nieruchomości pozostało już w rękach Skarbu Państwa. Znikły szanse na rozprawienie się z problemem reprywatyzacji tak, jak można było przed laty. Nie dziwi więc, że PiS nie proponuje zwrotów w naturze, tylko rekompensaty. Złotego środka nie ma. Będzie za to wielu niezadowolonych. Bo ci, którzy poszli do sądu, wygrali więcej.
Przykład Warszawy pokazał, że nawet po śmierci wszystkich właścicieli czy spadkobierców nieruchomości pojawili się – jak króliki z kapelusza – kolejni krewni. Niemal jak zapomniani szwagrowie w brazylijskich telenowelach, których jedyną rolą było podtrzymanie akcji. Stolica oddawała nieruchomości lekką ręką, nawet gdy przedstawiane roszczenia niewiele miały wspólnego z faktami. Za to fortuny powstały prawdziwe. ©?