Zbliża się stulecie odzyskania przez Polskę niepodległości. I w pełni słuszne wydają się obawy, czy 11 listopada 2018 roku nie będziemy podzieleni tak samo jak zawsze. Paradoksalnie, taki właśnie scenariusz byłby najbardziej zgodny z politycznym klimatem głównego rocznicowego punktu odniesienia – dwudziestolecia międzywojennego.
W uproszczonych okolicznościowych mowach lata 1918–1939 jawią się jako czas idealny, w którym posągowi mężowie opatrznościowi, tacy jak: Piłsudski, Dmowski, Witos czy Daszyński, przedkładali dobro wspólne ponad partykularyzmy. Jednak kiedy przyjrzymy się im bliżej, dojdziemy do wniosku, że tak naprawdę niewiele się oni różnią od współczesnych polityków. Również najczęściej diagnozowane problemy polskiego życia politycznego są dosłownie powieleniem tych z okresu II RP.
Nie chodzi nawet o powtarzane kilkakrotnie porównanie, że obecny obóz rządzący przypomina pod wieloma względami sanację. Spróbujmy bowiem odpowiedzieć na pytanie, jakie są główne słabości naszego życia publicznego? Brak szacunku dla prawa i demokracji, głęboki, przekraczający zdrowy rozsądek plemienny spór, brak poszanowania dla państwowych instytucji i nadużywanie przez nie władzy. Oczywiście, w zależności od poglądów, można dodawać tu jeszcze kolejne diagnozy, ale zostańmy przy wyżej wymienionych. I zauważmy, że dokładnie z tymi samymi słabościami borykała się II RP.
Nic nowego nad Wisłą
Brak poszanowania dla prawa był w tym okresie powszechny. Stanisław Car, w okresie dwudziestolecia minister sprawiedliwości, stwierdził kiedyś wprost, że Józef Piłsudski, co prawda szanował prawo, ale już szczegółami (czyli konkretnymi przepisami ustaw) nadmiernie się nie przejmował. Zresztą nie tylko on jeden. Przypomnijmy, że przed rokiem 1926 praktycznie każda ważniejsza siła polityczna marzyła o szarpnięciu cuglami i bardziej skutecznym ograniczeniu roli politycznych przeciwników, nawet kosztem zniszczenia konstytucji. Najwięcej pod tym względem można zarzucić rządzącej najdłużej sanacji, ale czy inni byli zupełnie bez winy? Chociażby pomnikowy ponoć Witos? Brak szacunku dla prawa był w II Rzeczypospolitej chorobą powszechną.
Również plemienność życia publicznego nie jest nowym zjawiskiem. Przypomnijmy sobie, co działo się po wyborze na prezydenta Gabriela Narutowicza. W Sejmie marszałek Rataj musiał pilnować, żeby posłowie nie toczyli ze sobą bójek. Po ulicach wędrowały grupy obywatelskiego aktywu z chęcią pobicia inaczej myślących lub nawet inaczej wyglądających. Nie dotyczy to tylko prawicy. Jej oponenci byli gotowi w imię odebrania władzy doprowadzić nawet do wojny domowej. Najważniejsze urzędy w państwie były narażone na niezwykle ostrą, pozamerytoryczną krytykę. Jednocześnie, o czym przypominał w swej „Wyprawie w dwudziestolecie" Czesław Miłosz, urzędy niższego szczebla, obsadzone w niewielkim stopniu na podstawie względów merytorycznych, były skłonne do absurdalnych pomysłów i biurokratycznej patologii.