Król Cypru Pigmalion zakochał się w posągu, który wyrzeźbił z kości słoniowej. Nie mogąc znaleźć kobiety idealnej, postanowił stworzyć ją sam. Aż wreszcie Afrodyta wysłuchała jego modłów i posąg ożywiła. Tak narodziła się Galatea, która stała się towarzyszką życia Pigmaliona. Tyle grecki mit, kto zaś chce zobaczyć jego współczesną reinterpretację, powinien wybrać się do kina na „Narodziny gwiazdy" z Lady Gagą i Bradleyem Cooperem (aktor jest tu również reżyserem, producentem, scenarzystą i współautorem piosenek).
Z autentycznym zaskoczeniem przyjąłem informację, że to czwarta już, zrealizowana w Hollywood, wersja tej historii. Ale przecież bardzo popularna i grana od pół wieku sztuka Willy'ego Russella „Edukacja Rity" to ta sama opowieść, a jest jeszcze klasyczny „Pigmalion" George'a Bernarda Shawa.
Co mogłoby nas doprowadzić do – niepozbawionego podstaw – wniosku, że kultura masowa wciąż opowiada te same historie. I to najchętniej te odwołujące się do mitologii bądź religii. Jeśli ktoś nie wierzy, proszę przestudiować fabuły hollywoodzkich hitów czy popularnych powieści, wciąż wracających np. do figury zbawiciela czy kwestii odkupienia.
Nie ma w tym przypadku. Tak się składa, że to są fundamenty naszej kultury. Albo archetypy, by odwołać się do określenia Junga, który o tym wiele razy pisał. Podobnie jak Mircea Eliade czy Czesław Miłosz w „Ziemi Ulro". W swoim eseju literacki noblista dowodził, że zanik wyobraźni religijnej jest dla naszej kultury niszczący i prowadzi do duchowego wyjałowienia. Dzieje się tak dlatego, że to właśnie są korzenie kultury Zachodu.
Tę myśl dedykuję wszystkim, którzy z sukcesu filmu „Kler" wyciągnęli absolutnie błędne wnioski i dziś na wojnie z Kościołem chcą budować sukces polityczny. Większość ludzi interesuje się religią nie dlatego, że jej nienawidzą, tylko dlatego, że są w niej zanurzeni i wychowani.