Jak przed każdymi wyborami rozpętała się akcja namawiania ludzi do głosowania. Niektóre gazety i rozgłośnie radiowe rozpisały nawet konkursy na hasła mające dopingować do tego obywateli. Promowane w mediach wezwania są różne, od inteligentnych i sympatycznych („Zawsze szanuj dobre wzory, szoruj z babcią na wybory”) po mniej wysublimowane („Nie rydzykuj. Głosuj. Urna twoja mać”).
To zresztą nic nowego, walka o frekwencję trwa przed każdymi kolejnymi wyborami. Przed referendum europejskim rozpętała się nawet prawdziwa histeria. Dla politycznego celu, jakim było osiągnięcie frekwencji niezbędnej, aby wprowadzić Polskę do Unii, zdecydowano się nawet na złamanie utrwalonej w Polsce zasady jednodniowego głosowania, rozciągając referendum na sobotę 7 i niedzielę 8 czerwca 2003 roku.
Wszystko to nie byłoby potrzebne, gdyby nie istniał bezsensowny przepis konstytucyjny, według którego do uznania ogólnokrajowego referendum za ważne potrzebna jest ponad 50-proc. frekwencja.
Skąd się wziął taki przepis? Ano stąd, że stwierdzono, iż decyzje w ważnych sprawach – a o takich decyduje się w ogólnokrajowych referendach – muszą być podejmowane przez większość obywateli. Choć to oczywisty absurd.
Po pierwsze dlatego, że wśród politycznych decyzji podejmowanych w głosowaniu powszechnym najważniejszą są wybory, szczególnie parlamentarne. A jednak w wyborach (na szczęście) nie obowiązuje minimalna frekwencja, bo przyjęcie tej zasady mogłoby niekiedy spowodować, że parlament nie zostałby w ogóle wybrany.