Po dwóch przegranych bataliach wyborczych pozycja Wojciecha Olejniczaka jest zarówno w SLD, jak i w LiD niepewna. Nie znaczy to jednak, że już należy tego młodego polityka spisywać na straty. Ma jeszcze szansę uratowania swojego przywództwa na lewicy. Szansę być może ostatnią...
Warto przypomnieć klęskę SLD z 2005 r. Partia, która zaledwie cztery lata wcześniej ocierała się o samodzielne rządzenie, została przez wyborców srodze ukarana. Nieco ponad 11 proc. poparcia trudno było uznać za sukces. Przywódcy Sojuszu odtrąbili jednak wiktorię. I spokojnie zaszyli się w sejmowych pokojach. Nie było nadzwyczajnego kongresu (czego domagały się doły partyjne), nie zaprzątano sobie głowy przyczynami porażki.
Nic więc dziwnego, że kiedy latem głośno mówiono o przedterminowych wyborach, lewica wciąż była w lesie, a jej liderzy spokojnie wypoczywali na wakacjach. Później dopiero wzięli się za ożywienie LiD, głównego pomysłu na wybory. Wprawdzie przed rokiem w czasie kampanii samorządowej ten wynalazek niespecjalnie się sprawdził, ponownie jednak liczono, że propozycja zjednoczonej centrolewicy, wsparta twarzą Aleksandra Kwaśniewskiego, zostanie kupiona przez około 20 (przynajmniej! – jak mi mówiono) procent wyborców.
Nie została. Przeciwnie, partie tworzące LiD uzyskały znacznie mniejsze poparcie niż dwa lata temu, gdy startowały oddzielnie. I znów rozlega się wołanie o przyspieszony kongres, znów szuka się winnych. Olejniczak rękawicy nie podnosi, chowa głowę w (łódzki) piasek, broniąc się swoim indywidualnym wynikiem.
To poważny błąd. Przywódcy SLD muszą się bowiem zastanowić, dlaczego koncepcja Lewicy i Demokratów, której głównym motorem był Olejniczak, nie przyniosła sukcesu. Zwalanie wszystkich win na znane słabości Kwaśniewskiego to zbytnie uproszczenie, podobnie jak tłumaczenie, że mieliśmy do czynienia z plebiscytem, kto ładniejszy: PiS czy PO, w którym mniejsze partie znalazły się na uboczu.