Eurosceptyczna przeszłość premiera

Wystarczyło kilka lat, by Donald Tusk stał się zakładnikiem europejskiej poprawności i nowomowy – pisze zastępca redaktora naczelnego „Rzeczpospolitej”

Aktualizacja: 03.07.2008 08:55 Publikacja: 03.07.2008 01:02

Donald Tusk i szef dyplomacji Radosław Sikorski 13 grudnia 2007 roku podpisali w Lizbonie traktat re

Donald Tusk i szef dyplomacji Radosław Sikorski 13 grudnia 2007 roku podpisali w Lizbonie traktat reformujący Unię Europejską

Foto: Fotorzepa, Jerzy Dudek JD Jerzy Dudek

Na przełomie maja i czerwca 2005 r. Francuzi oraz Holendrzy zgodnie odrzucili w referendach traktat konstytucyjny. Jednym z pierwszych polskich polityków, który wyraził swoje zdanie na temat przyszłości owego dokumentu, był Jacek Saryusz-Wolski. Wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego (a dziś szef Komisji Spraw Zagranicznych tegoż samego ciała) uznał, iż traktat jest martwy i trzeba go renegocjować.

– Nie jesteśmy zwolennikami obecnego tekstu traktatu konstytucyjnego (…). Należałoby go skrócić i uczynić bardziej przyjaznym dla ludzi – tłumaczył w wywiadzie dla Agencji Reutera. Wtórował mu lider Platformy Obywatelskiej Donald Tusk:

– Polska powinna wstrzymać procedurę ratyfikacyjną i nie spieszyć się z przeprowadzeniem referendum w sprawie traktatu, którego obecnie nie ma.Jednak w przeciwieństwie do traktatu lizbońskiego, tamten dokument wcale nie był taki „martwy”, a najwyżej ciężko chory. Mógł przetrwać nawet przy sprzeciwie pięciu – na ówczesnych 25 – członków Wspólnoty. Saryuszowi-Wolskiemu i Tuskowi najwyraźniej zależało jednak na tym, by traktat czym prędzej ukatrupić. Tusk w programie „Prosto w oczy” Moniki Olejnik zapowiedział nawet, że w przypadku ewentualnego referendum będzie namawiał Polaków, by pozostali w domach.

W równie intrygujący sposób wypowiadał się na ten temat kolejny polityk, który zajmuje dziś jedno z najważniejszych stanowisk w polskim rządzie. Jacek Rostowski, obecnie minister finansów, a trzy lata temu profesor uniwersytetu w Budapeszcie i doradca prezesa Pekao SA, tak oto oceniał eurokonstytucję w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” z 30 lipca 2005 r.: „Konstytucja – wbrew temu, co myśli o niej wielu Francuzów czy Niemców – była symbolem Europy socjalnej. W takiej Europie Polska ma mniejsze szanse na sukces niż w Europie ekonomicznej. Dlatego upadek konstytucji jest dla Polski pewną szansą”.

Dla Rostowskiego klęska traktatu była wtedy tylko „porażką grupy polityków, którzy zainwestowali swój autorytet w forsowanie tego projektu”. Przekonywał: „Nie mamy do czynienia z kryzysem konstytucyjnym ani nawet z kryzysem rozwoju UE, ale z kryzysem pewnego układu politycznego wewnątrz Europy”. Prof. Rostowski pozwolił sobie nawet na dość ryzykowne stwierdzenie, iż na eurokonstytucji „najwięcej zyskałyby Niemcy”, a na pytanie o racjonalność decyzji francuskich i holenderskich wyborców odpowiedział zdaniem, które dziś wielu publicystów uznałoby zapewne za eurosceptyczne i kompromitujące Polskę: „Odrzucanie demokratycznych werdyktów jest nie do przyjęcia z wyjątkiem sytuacji, gdy zagrożone są podstawowe prawa ludzkie. Jeśli Europejczycy zgodzą się na coś takiego, to przestaną być obywatelami wolnych krajów i staną się poddanymi elity politycznej”.

Trzy lata później Donald Tusk i Jacek Saryusz-Wolski są już po drugiej stronie barykady. Traktat lizboński, czyli lekko zmodyfikowana wersja traktatu konstytucyjnego, jest dla premiera Tuska wyrazem politycznej dojrzałości zjednoczonej Europy, kamieniem węgielnym nowej, potężniejszej Unii, która ma „stawić czoła wyzwaniom globalizacji”. Saryusz-Wolski domaga się dokończenia procesu ratyfikacji i dziwi się słowom prezydenta Kaczyńskiego o „bezprzedmiotowości” traktatu. Z kolei Jacek Rostowski na temat dokumentu się nie wypowiada, trudno więc dociec, czy wciąż uważa go za „symbol Europy socjalnej”, czy też w ślad za swoim przełożonym zmienił zdanie. Nie wiadomo również, co minister finansów sądzi o „demokratycznym werdykcie” Irlandczyków i jego ostentacyjnym lekceważeniu przez całą armię unijnych polityków.

Nie doczekamy się też zapewne od Tuska, Saryusza-Wolskiego i Rostowskiego odpowiedzi na pytanie, dlaczego traktat lizboński miałby być dzisiaj „mniej martwy” niż traktat konstytucyjny w czerwcu 2005 r. Oraz, jak mawiają Anglosasi, której części słowa „No” nie są w stanie zrozumieć.Politycy Platformy Obywatelskiej, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zaczęli mówić językiem eurokratów, czasami wręcz w skrajnej odmianie tego dialektu. Donald Tusk z człowieka zaangażowanego słowem i czynem w obronę traktatu nicejskiego, w walkę o polskie interesy w Unii, z Europejczyka niepokornego i chłoszczącego Brukselę za jej socjalistyczne ciągotki stał się najlepszym kompanem takich mężów stanu jak Jose Manuel Barroso, Javier Solana czy Jean-Claude Juncker, którzy od lat nie powiedzieli o przyszłości Starego Kontynentu niczego ciekawego, za to zawsze są gotowi zbesztać „złych Europejczyków” za to, iż głosowali nie tak jak trzeba.

Tusk przyjął ich zaproszenie do unijnej wieży z kości słoniowej. Co się stało z tym dawnym harcownikiem, którego poglądy na Unię w ciągu kilku lat tak bardzo się zmieniły?

W połowie maja 2003 r., na trzy tygodnie przed referendum akcesyjnym, podczas spotkania z wyborcami w Białymstoku, Tusk wyznał bez wahania, iż jest eurosceptykiem i nie przepada za Unią Europejską. Choć natychmiast dodał: – Jeśli jednak nie opowiemy się w referendum za Unią, to zostaniemy w tej części świata wraz z Rosją i Białorusią, a zostawanie w tej części świata zawsze kończyło się katastrofą.Trzeźwe oceny

Tusk był równie trzeźwy w swych geopolitycznych ocenach także wtedy, gdy wraz z Janem Rokitą upierał się przy utrzymaniu zapisów z traktatu nicejskiego. W tekście „Obrona Nicei i odwagi” („Gazeta Wyborcza”, 3.10.2003 r.) obaj politycy używali języka, którego dziś nie powstydziliby się ani Lech Kaczyński, ani Vaclav Klaus: „Czytamy, że jako państwo jesteśmy słabi i osamotnieni w walce o utrzymanie dotychczasowej pozycji Polski w Europie. Prorokuje się, że skazujemy się na klęskę, bo nikt poza nami nie chce umierać za Niceę, a wszyscy chętnie nas zdradzą w ostatniej chwili. Pojawiły się także głosy ostrzegające przed gniewem silnych państw unijnych i przyszłą karą, głosy obawiające się opinii Zachodu, iż jesteśmy nieokrzesanymi barbarzyńcami psującymi proces integracji europejskiej w imię nacjonalistycznych mrzonek. (…) Nasze zdumienie rośnie, gdy zauważyć, że w zasadzie nikt nie próbuje bronić tezy, że projekt nowej konstytucji jest dla Polski lepszy niż gwarancje zawarte w traktacie nicejskim. Co więcej, oczywistością jest teza odwrotna. Po przyjęciu nowej konstytucji w proponowanym kształcie Polska ma wypaść z roli państwa rozgrywającego, stając się krajem rozgrywanym w polityce wewnątrz-europejskiej”.

Euroentuzjazm Tuska jest wygodnym narzędziem prowadzenia polityki wewnętrznej. Może spychać do kąta braci Kaczyńskich i piętnować ich jako ludzi zaściankowych

W tym samym czasie Jacek Saryusz-Wolski (także w „GW”) wysuwał bardzo dobitne argumenty przeciwko projektowi eurokonstytucji: „W bilansie kosztów i korzyści, jakie przedstawialiśmy społeczeństwu przed referendum, wskazywaliśmy na silną polityczną pozycję Polski w Unii. Wówczas przez myśl nam nie przeszło, że system nicejski może zostać naruszony! (…) Miesiącami dyskutowano w konwencie o wszystkim, a sprawy najważniejsze zostały wprowadzone pod koniec prac, tylnymi drzwiami, bez dyskusji i woli większości. Obrona Nicei jest więc kwestią wiarygodności elit politycznych (…). Nie tylko w Polsce, ale w całej Europie Środkowo-Wschodniej! Lekceważąco potraktowano legitymację demokratyczną wyrażoną niedawno przez narody w referendach”.

Jeszcze w tym roku, podczas kwietniowej debaty sejmowej nad ratyfikacją traktatu lizbońskiego, w słowach Donalda Tuska, już jako szefa rządu, można było odnaleźć pozostałości tej filozofii: „W interesie Polski jest, i uważam, że to powinno być poza dyskusją, możliwie silna i spójna Unia Europejska, pod warunkiem – a Polska umiała postawić takie warunki i wygrała te warunki – że ta spójna polityka skutecznie gwarantuje i chroni nasze narodowe interesy”.

Jak daleką drogę musiał przejść Tusk od jasnej deklaracji eurosceptycyzmu z maja 2003 r. do butnych słów wygłoszonych pierwszego dnia lipca 2008 r.: „Irlandia znalazła się w kłopotliwej sytuacji”. Takich słów mógłbym się spodziewać w ustach dżentelmenów pokroju Martina Schulza czy Daniela Cohn-Bendita. Ale nie w ustach premiera mojego kraju.

Skąd zatem ta transformacja? Bez wątpienia dzisiejszy euroentuzjazm Tuska jest wygodnym narzędziem prowadzenia polityki wewnętrznej. Może dzięki niemu spychać do kąta braci Kaczyńskich i cały PiS, piętnować prawicową opozycję jako ludzi zaściankowych, nierozumiejących wyzwań współczesnego świata. „Europejskość” Platformy Obywatelskiej ma być synonimem nowoczesności tej partii.

Tuskowe nawrócenie wypływa też po części z zauroczenia blichtrem świata wielkiej dyplomacji, niepowtarzalną atmosferą brukselskiej elitarności, która nakazuje natychmiastowe przejście na ty z Angelą, Nicolasem i Gordonem oraz natychmiastową rezygnację z otwartego perorowania o „narodowym interesie”.

Wynika też z zanurzenia się w zdradliwych oparach unijnej politycznej poprawności, zagęszczanych co i rusz przez niemieckie, francuskie i hiszpańskie media. Tusk zdaje się czasami wsłuchiwać w głos „Frankfurter Allgemeine Zeitung” czy „El Pais” bodaj z większą atencją niż w opinie rodzimej „Gazety Wyborczej” (o innych dziennikach nie wspominając).

Z drugiej strony – niczego nie traci, bo wszystkie te tytuły, mówiąc o Unii, używają tego samego kodu nasuwającego na myśl orwellowską nowomowę. Niestety, dawno minęły czasy, gdy Adam Michnik był w stanie wznieść się ponad ten język, tak oto pisząc (w duecie z Markiem Beylinem) o traktacie konstytucyjnym: „Jeśli chcemy, by integracja się powiodła, by w przyszłości UE stanowiła kontynentalną wspólnotę dostatnich i wolnych społeczeństw, to dziś musi ona uwzględniać nie tylko dążenia wielkich i bogatych państw, ale również brać pod uwagę marzenia, lęki oraz bariery gospodarcze czy psychologiczne swych mniejszych i biedniejszych członków. (…) Projekt podziału władzy w europejskiej konstytucji przywraca Francji i Niemcom (liczącym razem 140 mln mieszkańców) dominującą pozycję w Unii. Co gorsza, umożliwia marginalizację nowych członków UE. Patrzymy na tę tendencję z niepokojem” („Dlaczego mówimy Nie”, GW, 9.10.2003).

Dominująca pozycja Niemiec i Francji? Niepokojąca tendencja? Wszak takie sformułowania, wygłoszone anno domini 2008, byłyby dowodem skrajnej nieodpowiedzialności ich autora i prostą drogą do towarzyskiego ostracyzmu.

Na szczęście także „Gazeta Wyborcza” zmodyfikowała swoje unijne przesłanie: „Istota problemu sprowadza się bowiem do pytania o sens Unii Europejskiej. Czy UE – w jej dzisiejszym położeniu – może być wciąż oparta na systemie liberum veto? Czy jest inny sposób budowania siły politycznej i gospodarczej UE w momencie konfrontacji z mocarstwami dzisiejszego świata niż system kompromisu między naturalnymi egoizmami poszczególnych państw a interesem wspólnoty?” (Adam Michnik, „Kryzys”, 14.06.2008 r.).

Tusk może być spokojny o własne sumienie. Nie on jeden doznał olśnienia na drodze do Brukseli.

Na przełomie maja i czerwca 2005 r. Francuzi oraz Holendrzy zgodnie odrzucili w referendach traktat konstytucyjny. Jednym z pierwszych polskich polityków, który wyraził swoje zdanie na temat przyszłości owego dokumentu, był Jacek Saryusz-Wolski. Wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego (a dziś szef Komisji Spraw Zagranicznych tegoż samego ciała) uznał, iż traktat jest martwy i trzeba go renegocjować.

– Nie jesteśmy zwolennikami obecnego tekstu traktatu konstytucyjnego (…). Należałoby go skrócić i uczynić bardziej przyjaznym dla ludzi – tłumaczył w wywiadzie dla Agencji Reutera. Wtórował mu lider Platformy Obywatelskiej Donald Tusk:

Pozostało 95% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Marek A. Cichocki: Zostawić internet i jechać na wiec Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Witkowski: Edukacja się nie zmieni, jeśli nie zmienimy myślenia o edukacji
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Konwencje KO i PiS, czyli wojna o kontrolę nad migracją i o prezydenturę
Opinie polityczno - społeczne
Dominika Lasota: 15 października nastąpiła nie zmiana, a zamiana. Ale tych marzeń już nie uśpicie
Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Haszczyński: Walka o atomowe tabu. Pokojowy Nobel trafiony jak rzadko