Prezydent wysokiego ryzyka

Z ostatniego unijnego szczytu Polska wychodzi wzmocniona. I to nie tylko dlatego, że prezydent Kaczyński nie rozrabiał, zagryzł zęby i nie rugał publicznie unijnych kolegów – pisze Wojciech Mazowiecki, publicysta

Aktualizacja: 12.09.2008 12:45 Publikacja: 12.09.2008 01:18

Prezydent wysokiego ryzyka

Foto: Rzeczpospolita

Red

Unia bez ujawniania podziałów, Polska bez swarów, a Lech Kaczyński mówiący ludzkim głosem – to zaskakujące, ale korzystne efekty ostatniego szczytu europejskiego. Dla Polski pojawiła się szansa ucieczki z obrzeży do centrum polityki UE, dla prezydenta Lecha Kaczyńskiego – możliwość poprawy fatalnego wizerunku.

Wielką wartością ostatniego stanowiska Unii jest jednomyślność. Osłabiających wspólnotę różnic nie wywlekali na światło dzienne ani zwolennicy siłowej reakcji wobec Rosji, ani opowiadający się za niedrażnieniem niedźwiedzia. Bardzo się Rosja zawiodła, bo tradycyjnie planowała zagrać na tych podziałach.

Jest w tym zasługa również prezydenta Kaczyńskiego. Wielu osobom taka pochwała wydaje się niesprawiedliwa. Przecież zachował się tylko normalnie i byłoby znacznie lepiej, gdyby zawsze był normalny – argumentują. Trzeba jednak docenić, że zagryzł zęby i nie rugał publicznie unijnych kolegów z powodu odrzucenia forsowanego przez niego przed szczytem siłowego wariantu postępowania wobec Rosji. Dzięki temu uniknęliśmy międzynarodowego skandalu. To nie zachwyt, to wielka ulga.Sam prezydent na tym zyskał: zarówno w swoich małych gierkach krajowych o wpływy w polityce zagranicznej, jak i na scenie międzynarodowej. Tym razem nikt nie mógł ani jemu, ani Polsce przyprawiać gęby „nawiedzonego Europy, chorego z nienawiści do Rosji”.

Jedność wśród państw członków UE pokazuje, jak niewiele trzeba, by Europa zademonstrowała swą siłę i skuteczność. Daje wyobrażenie, jak ważnym politycznym aktorem światowej polityki stanie się UE, gdy wejdzie w życie traktat lizboński ułatwiający szybkie zajmowanie stanowiska bez konieczności dogadywania się z każdym. Dziś, kiedy tego mechanizmu jeszcze nie ma, niezwykle optymistyczne dla przyszłości UE jest to, że mimo różnic jednolite stanowisko po szczycie potrafili uszanować nie tylko Lech Kaczyński, ale także Silvio Berlusconi czy Gordon Brown.

Łatwo wybrzydzać, że Unia nie zdobyła się na nic poza słowami, które nie kosztują. Ale to nieprawda. Słowa w polityce, wypowiedziane szybko i stanowczo, znaczą wiele. Jednoznaczne słowa Unii mogą przynieść więcej dobrego, niż szybkie odcinanie Rosji od politycznych i gospodarczych kontaktów z Europą. Unia nie wypowie wojny o Gruzję, a Rosja doskonale o tym wie. Sankcje są amunicją ostateczną, której użycie byłoby bezsensowne przed wyczerpaniem dyplomatycznej ścieżki pokojowej.

Odrzucenie agresji jest istotą Unii i esencją wartości łączących kraje członkowskie. To sprzeczne z imperialnym kultem siły znów otwarcie wyznawanym przez Moskwę. Ale to nie znaczy, że łagodniejsza metoda, jaką wybrała UE, musi być nieskuteczna.

Unia ostro i po imieniu nazwała sprawy i główną odpowiedzialnością za konflikt kaukaski obciążyła Rosję. Zawiesiła rozmowy nad umową o współpracy do czasu wycofania wojsk rosyjskich na pozycje sprzed agresji na Gruzję. Dała sygnał, że trzeba zacząć się uniezależniać od rosyjskich źródeł energii i dotychczasowych tras dostaw. Zapowiedziała doraźną pomoc dla Gruzji i długofalową – dla całego wschodniego regionu nowych państw z dawnego imperium sowieckiego.

Moskwę już zabolała negatywna reakcja państw Unii. Poczuła się politycznie izolowana, dlatego w wielu komunikatach łajała Zachód (swoją drogą, jakże to podobna metoda do pohukiwań Lecha Kaczyńskiego). Po stanowczym jednolitym stanowisku UE zaboli ją jeszcze mocniej, zwłaszcza finansowo.

Inwestorzy – już obecni na rynku rosyjskim i ci, którzy dopiero się tam wybierają – czytają dokumenty i wyciągają wnioski. Jak podał bank centralny Rosji, według „bardzo wstępnych szacunków” zagraniczni biznesmeni tylko w sierpniu wycofali z tego rynku 5 miliardów dolarów (nieoficjalnie mówi się o kwocie pięciokrotnie wyższej). Giełda moskiewska od agresji na Gruzję idzie ostro w dół, wycena notowanych spółek (choć to tylko wirtualne pieniądze, a nie wartość prawdziwych transakcji) zmalała o ponad 200 miliardów dolarów, co jest największym kryzysem od dziesięciu lat. Uciekający dziś od rubli Rosjanie mają o czym dumać w kolejkach do kantorów.

Gdy się jednak słucha krytyków „łagodnego” stanowiska UE, można odnieść wrażenie, że są to zdarzenia bez związku. Nic bardziej błędnego. Jak można poważnie traktować fałszywy komunikat rosyjskiego MSZ, w którym „z zadowoleniem” witano ustalenia ostatniego szczytu UE, bo przecież to nie do Rosji odnosi się chyba zarzut o niewycofaniu wojsk? Wystarczy zajrzeć do komunikatów pisanych komunistyczną nowomową w czasach sowieckiego imperium. Wtedy też wszelką krytykę witano „z zadowoleniem”, bo prawdziwe było tylko to, co na papierze, a nie w rzeczywistości. Taką funkcję ma dziś nowomowa rosyjskiego MSZ, jako sprostowanie do papierowej rzeczywistości. To dowód, że unijne słowa Rosję zabolały.

Trzeba jednak pamiętać, że stanowisko ostatniego szczytu jest pierwszym krokiem i niczego trwale nie rozwiązuje. Nie znikły żadne zagrożenia, przed którymi Unia się znalazła po rosyjskiej agresji. Druga wizyta Nicolasa Sarkozy’ego w Moskwie, tydzień po unijnym szczycie, też nie była przełomem: jest w części spraw postęp (konkretny harmonogram), a w części regres (nie ma już mowy o wycofaniu wojsk rosyjskich ze zbuntowanych prowincji gruzińskich). Jeszcze jednak za wcześnie, by oceniać zero-jedynkowo metodę przyjętą wobec Rosji: albo kapitulacja, albo zdecydowany odpór. To będzie długa trudna droga.

Z ostatniego szczytu Polska wychodzi wzmocniona. Nie tylko dlatego, że prezydent Kaczyński nie rozrabiał. Pierwszy raz po 2004 roku, czyli od naszego wstąpieniu do UE, polska inicjatywa została potraktowana w Unii poważnie. Wymyślony przez nas – a zaproponowany wspólnie ze Szwecją program Partnerstwo Wschodnie – znakomicie się dziś wpisuje w pokojową reakcję Unii na rosyjską agresję.

Już w marcu 2009 roku Unia przegłosuje szczegóły tego planu, bo „nigdy dotąd nie istniała tak silna potrzeba” jego realizacji. To bardzo dla nas prestiżowe. Z inicjatywy Polski Unia nawiąże bliższą współpracę z krajami wschodniej Europy, dla których dotychczas jedynym realnym silnym partnerem była Rosja. Także Partnerstwo Wschodnie Moskwa odczuje w sposób wymierny, przeliczalny na pieniądze.

Ten szczyt może być początkiem istotnej zmiany wizerunku Polski. Być może dla europejskich partnerów zaczniemy stawać się teraz kimś obliczalnym, poważnym i kreatywnym. To nie tak mało, jeśli się pamięta, że jeszcze przed chwilą dryfowaliśmy po obrzeżach polityki NATO i UE. I nic nie wróżyło, że szybko się stamtąd wydostaniemy, bo na własne życzenie pozrażaliśmy sobie wielu nawet najbardziej cierpliwych polityków zachodnich.

Symbolicznym obrazem bezradnej, zakompleksionej polityki zagranicznej PiS i prezydenta osobiście były migawki przedstawiające Lecha Kaczyńskiego podczas pierwszej wizyty w Białym Domu. Siedział sobie z boku zagubiony, nic nierozumiejący (także dosłownie, bo przecież nie zna angielskiego), nieśmiało i nerwowo się uśmiechając, wysuwał rączkę do prezydenta George’a W. Busha, który swobodnie w tym czasie dowcipkował z dziennikarzami. Później swoją niepewność prezydent zaczął nadrabiać ostrymi reprymendami serwowanymi w każdym kierunku, z wyjątkiem Ameryki i Wschodu.

Sami przyprawiliśmy sobie gębę nieznośnego partnera. PiS wetowało wszelkie europejskie inicjatywy wobec Moskwy, a stosunki z Niemcami praktycznie zamroziło. Prezydent miewał humory i obrażał się z byle powodu na europejskich partnerów. By nie prowadzić polityki – jak mu się zdawało – na klęczkach, potrafił trzymać do rana w niepewności przywódców Unii podczas negocjacji traktatu reformującego UE: wszyscy czekali, czy Polska zerwie rozmowy, a prezydent wisiał na telefonie do brata – premiera, odbierając od niego instrukcje. Takiej „dyplomacji” łatwo się nie zapomina.

Po przejęciu władzy przez PO nasz wizerunek radykalnie się nie zmienił. Spory kompetencyjne o politykę zagraniczną między prezydentem a rządem zaowocowały niekonsultowanymi z nikim inicjatywami Lecha Kaczyńskiego. Dziś, po wybuchu konfliktu kaukaskiego, widać, ile złego – mimo być może najlepszych chęci – ta samowola prezydenta Polsce wyrządziła.

Słuszne poparcie dla Gruzji przerodziło się w jego wykonaniu w strategiczny sojusz z tym krajem. Kaczyński błędnie utwierdzał prezydenta Gruzji w przekonaniu, że jest już niemal w Unii i NATO, zatem może grać Rosji na nosie. Przyznać trzeba, że nie tylko on, ale słabe to pocieszenie.

Prezydent błędnie też powiązał sprawę ukraińską z gruzińską, blokując Ukrainie możliwość samodzielnego zbliżania się drobnymi krokami do Europy, co dla Polski jest najważniejsze. I żeby było jasne: winę za to w równej mierze ponosi Platforma i jej rząd, bo dla świętego spokoju oddano prezydentowi praktycznie na wyłączność Wschód, wierząc błędnie, że to nie bardzo zaszkodzi i nie wpłynie na pozostałe kierunki dyplomacji. Po agresji na Gruzję obudziliśmy się z Kaczyńskim jako głównym rozgrywającym w polskiej dyplomacji.

Apogeum tej obłędnej polityki zagranicznej prezydenta stanowiło pohukiwanie na naszych sojuszników z NATO. Najpierw przed szczytem w Bukareszcie w kwietniu 2008 roku pouczał ich, że jeśli nie ustalą planu przyjęcia Gruzji i Ukrainy do NATO, będzie to oznaczało, że „Sojusz pogubił się i stracił znaczenie polityczne na mapie bezpieczeństwa europejskiego”. Później grzmiał w Jerozolimie: „Aby zachować wiarygodność, NATO musi w sposób jednoznaczny stwierdzić, że wszelkie akty agresji wobec Gruzji spotkają się z jego reakcją”. Po rosyjskiej agresji strofował NATO w Tbilisi, gdzie stwierdził, że gdyby go wcześniej posłuchano, nie doszłoby do tego wszystkiego.

A że nie były to słowa konsultowane z kimkolwiek ani w kraju, ani za granicą, to nie NATO, lecz Polska coraz bardziej się gubiła i traciła wiarygodność.

Lech Kaczyński nie do końca rozumie pokojową metodę postępowania wobec Rosji, jaką wybrała większość państw Unii, a także polski rząd. Jest to dla niego tym trudniejsze do ogarnięcia, że – jak sądzi – wiele jego działań mieści się w wariancie pokojowym. On idzie „tylko trochę” dalej. Problem w tym, że to „trochę” stanowi istotną różnicę. Wszystko jest bowiem podporządkowane konfrontacji z Rosją. W takim kontekście nawet działania słuszne, pokojowe mają inną wymowę. To nie przypadek, że dziś z misją mediacyjną i do Tbilisi, i do Moskwy mogliby pojechać wszyscy przywódcy unijni, z wyjątkiem Lecha Kaczyńskiego (większą alergię w Rosji wywołują tylko przedstawiciele państw bałtyckich).

Problem także w tym, że Kaczyńskiemu wydaje się, że to on narzuca ton zdarzeniom i działaniom państw Unii. Uważa na przykład, że pięciu przywódców z Europy Wschodniej na trybunie w Tbilisi to była tylko jego inicjatywa i że bez niej Sarkozy czy Angela Merkel nie pojawiliby się w Gruzji.

Na ostatnim szczycie UE zachował się więc pragmatycznie, bo znalazłby się w kompletnej izolacji. Przecież nietrudno sobie wyobrazić, co by było, gdyby uparł się przy swoim niezłomnym stanowisku i chciał znów łajać Unię i NATO. Po takim zachowaniu groziłaby nam totalna izolacja w Unii. Moskwa zaś z przyjemnością przypuściłaby na nas huraganowy atak, bo nie może się doczekać pretekstu, by swoją frustrację za europejską reakcję wyładować na „złej” Polsce.

Jest się więc z czego cieszyć, nawet jeśli normalne zachowanie prezydenta było z założenia tylko chwilowym cynicznym ustępstwem. W dużej mierze to zasługa premiera Tuska, który za zgodę Kaczyńskiego na kompromis zdecydował się zapłacić wysoką cenę. Oddał mu przewodnictwo polskiej delegacji, choć tę akurat sprawę konstytucja reguluje precyzyjnie (według artykułu 146 pkt. 4.9 to rząd „sprawuje ogólne kierownictwo w dziedzinie stosunków z innymi państwami i organizacjami międzynarodowymi”).To niebezpieczny precedens, który prezydent Kaczyński uzna w przyszłości za prawo nabyte, a nie za dobrą wolę okazaną jednorazowo w wyjątkowo ważnej dla kraju sprawie. Jest paradoksem, że skłaniając prezydenta do zachowań normalnych, otwiera się ścieżkę do większego konfliktu w przyszłości.

Czy wszystko zaraz wróci do normy, czyli prezydent znów nie będzie zachowywać się normalnie? Lech Kaczyński po paru rozmowach z bratem szybko może zmienić zdanie. Tak już bywało, choćby z traktatem reformującym UE. Najpierw pojechał walczyć na śmierć i życie o pierwiastek, a gdy przegrał, uznał to za swój niebywały sukces (i oczywiście był to sukces, że nie zablokował reformy Unii). Nie minął rok, a nabrał wątpliwości, wywołał z bratem kryzys i znów musiał iść na kompromis, by Sejm zaakceptował traktat lizboński. Ale nie podpisał go do dziś, choć zapowiadał, że zrobi to do lipca.

Dla przyszłości Unii optymistyczne jest to, że mimo różnic jednolite stanowisko w sprawie konfliktu gruzińskiego potrafili uszanować nie tylko Lech Kaczyński, ale także Silvio Berlusconi czy Gordon Brown

Niestety, są już sygnały, że kompromisowe stanowisko Lecha Kaczyńskiego w sprawie Gruzji było tylko tymczasowe. Tuż po szczycie mówił, że reakcja Unii byłaby na pewno lepsza, gdyby składała się ona z „samych Polsk”. Wiadomo, że chciał postawić Rosji ultimatum do 8 września, na co Unia się nie zgodziła. Dziś już pohukuje, że w połowie października trzeba będzie z Rosją inaczej pogadać. Złośliwi dopatrują się w tym zapowiedzi wysłania eskadry bombowców na Moskwę – takie dowcipy mówią coś o realnej sile naszego prezydenta. I znów skarży się publicznie na naszych unijnych partnerów: a to że za trudni dla Polski, zwłaszcza Niemcy, a to że godzą się w UE na dyrektoriat Berlina i Paryża. To fatalne sygnały zwiastujące powrót do „normy” sprzed szczytu.

Lech Kaczyński może jednak uznać, że ma sporo do stracenia, bo marzy o drugiej kadencji. A lepsza okazja do poprawy jego fatalnego wizerunku może się już nie pojawić.

Być może wieczorem przy winku duma sobie: – Czyż nie lepiej być przymuszonym do kompromisu pod presją tej okropnej Unii? Wierny elektorat to zrozumie. A ci, którzy głosowali na wrogów, może wreszcie dostrzegą we mnie ten format, który jest oczywistą oczywistością nie tylko dla brata? Proszę, jak mnie dokoła dziś chwalą, choć te bufony w Brukseli mnie nie posłuchały. Tylko paru naszych najzagorzalszych nie rozumie co to wielka polityka i się czepiają o ten kompromis, ale na szczęście Unii, a nie mnie. Będę się musiał trochę ograniczyć przez dwa lata, ale zdobędę kolejne pięć. No i wtedy damy im z Jarkiem popalić.

Przyjemnie pomarzyć, prawda? Dla Polski byłoby dziś jednak lepiej, gdyby prezydent – nawet z niskich pobudek – zachowywał się normalnie. Bo przyszłych wyborów i tak nie wygra. Mimo ostatniego szczytu nie zapominamy, że jedyna stała jego cecha to nieobliczalność. Z bratem w tle wciąż jest prezydentem bardzo wysokiego ryzyka.

Autor jest publicystą, prowadzi codzienny program publicystyczny „News dnia” w Superstacji”. Tekst ukazuje się równocześnie na stronie internetowej www.studioopinii.pl, której autor jest jednym z redaktorów

Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?