Ambicje prezydenta Lecha Kaczyńskiego w sferze polityki zagranicznej, ujawnione na samym początku kadencji, stanowią problem. Z dwóch powodów. Przede wszystkim uprawnienia konstytucyjne prezydenta w tej sferze mają w znacznej mierze charakter ceremonialny i łączą się z funkcją prezydenta jako głowy państwa.
Prezydent – właśnie jako głowa państwa – ratyfikuje umowy międzynarodowe (zazwyczaj wymaga to zgody parlamentu), mianuje ambasadorów, przyjmuje listy uwierzytelniające przedstawicieli dyplomatycznych innych państw. Konstytucja nakazuje mu jednoznacznie współdziałać w zakresie polityki zagranicznej z premierem i ministrem spraw zagranicznych. Natomiast jako jeden z dwóch najwyższych organów władzy wykonawczej nie ma właściwie żadnych podstaw prawnych do negocjowania i zawierania porozumień międzynarodowych, a te są istotą polityki zagranicznej.
Pełne kompetencje należą tu do rządu. Jest to rozwiązanie spójne i logiczne: inny organ władzy negocjuje i podpisuje umowy międzynarodowe, a inny akceptuje i wprowadza do porządku prawnego państwa.
Lech Kaczyński w praktyce nie akceptuje tego podziału władz, a rząd premiera Tuska ustępuje, by uniknąć zgorszenia na forum międzynarodowym. Prezydent wykorzystuje do tego precedensy z czasów kadencji Aleksandra Kwaśniewskiego i z okresu rządu PiS, z którego woli był szczególnie aktywny na arenie międzynarodowej. Po zmianie układu politycznego Kaczyński nie pozwala się z tej sfery wypchnąć. Ale trzeba jasno powiedzieć: jego nadaktywność psuje porządek konstytucyjny państwa i utrudnia spójne działanie Polski na arenie międzynarodowej.
Drugi problem to treść polityki zagranicznej promowanej przez Lecha Kaczyńskiego. Jest ona niesłychanie ideologiczna, gdyż opiera się na PiS-owskiej wizji państwa, społeczeństwa, Europy i świata. Ta wizja zasługuje na uwagę z racji sporej wewnętrznej spójności oraz współgrania z wieloma potocznymi wyobrażeniami o porządku świata, ze społecznymi resentymentami, zwłaszcza wobec Rosji i Niemiec.