Potomek cesarza Walensa

Nie można zrozumieć fenomenu Wałęsy bez zwrócenia uwagi na jego wybujałą pychę. Bez niej nie zdobyłby się na krok, który do dziś stanowi jego największą dziejową zasługę – pisze publicysta „Rzeczpospolitej” Rafał A. Ziemkiewicz

Aktualizacja: 30.09.2008 05:42 Publikacja: 29.09.2008 19:26

Lech Wałęsa zawdzięczał karierę przede wszystkim swojemu talentowi do autopromocji i swej wierze w p

Lech Wałęsa zawdzięczał karierę przede wszystkim swojemu talentowi do autopromocji i swej wierze w powołanie do odegrania wielkiej roli. Na zdjęciu w 1980 roku w dniu rejestracji „Solidarności” przed sądem w Warszawie

Foto: Forum

Mit walczy z kontrmitem, biała legenda z czarną. Z jednej strony mieliśmy konferencję gromadzącą solidarnościowy salon odrzuconych, na której Anna Walentynowicz wezwała do napisania historii na nowo. Z drugiej – urządzono wielką fetę w rocznicę przyznania Lechowi Wałęsie Nagrody Nobla. Oczywiście Wałęsa ma co świętować, ale trudno nie zauważyć, że chodzi w tym jubileuszu o zagłuszenie demaskatorskiej książki Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka.

Jest bardzo charakterystyczne, że w toku histerycznej i pełnej obelg kampanii przeciwko historykom IPN nawet najbardziej zagorzali ich wrogowie nie próbowali zaprzeczyć faktowi współpracy młodego Wałęsy z SB, argumentując raczej, że wobec ogromu późniejszych zasług i symbolicznej roli nie należy go dziś o to pytać. Również analiza kolejnych sprzecznych ze sobą wyjaśnień samego Wałęsy, rozciągających się od pompatycznych przysiąg, że nic nie miało miejsca, po stwierdzenie, iż prowadził z bezpieką grę, przekonuje, że archiwa nie kłamią.

Dla świata sprawa agenturalnych uwikłań późniejszego przewodniczącego "Solidarności" i prezydenta RP nie jest, wbrew histerii jego obrońców, żadną sensacją. Wystarczy zerknąć do wydanych przed laty dokumentów KGB, znanych jako "Archiwum Mitrochina", i znaleźć w indeksie hasło "Bolek" opatrzone adnotacją "see Lech Walesa" oraz numerem strony (oczywiście w wydaniach zachodnich, polskie zostało w tym punkcie ocenzurowane). Nikt, przynajmniej na razie, nie zaryzykował tezy, że peerelowska SB ośmieliła się sowieckim mocodawcom podłożyć fałszywkę.

Nie ma więc sensu kłócić się, czy Wałęsa był "Bolkiem", można najwyżej wypierać ten fakt ze świadomości za pomocą krzyku, obelg i hucznych obchodów. Jest sens zastanawiać się, co z tego wynika. W moim przekonaniu wiedza ujawniona w książce IPN pozwala nam lepiej zrozumieć meandry fatalnej dla Polski prezydentury Wałęsy i przyczyny jego politycznych wolt po roku 1989.

Ale także daje możliwość zweryfikowania koturnowej legendy o spiżowym herosie i wspierających go zawsze, jednomyślnych bohaterach opozycji (w liczbie ograniczonej tylko do tych, którzy byli przy nim w chwili zawierania kontraktu przy Okrągłym Stole, względnie dziś ten kontrakt afirmują).

Żeby przez zasłonę snutych dla doraźnych potrzeb mitów i bajęd dopatrzyć się prawdy i zobaczyć w Wałęsie człowieka, nie można nie wziąć pod uwagę świadectwa byłych działaczy WZZ. Co nie znaczy, że należy słuchać ich bezkrytycznie. Wypowiedzi Andrzeja Gwiazdy, Krzysztofa Wyszkowskiego i Anny Walentynowicz naznaczone są bowiem zbyt wielką goryczą, której przyczyny łatwo zresztą zrozumieć.

Wałęsa przecież tym niezwykle odważnym i wielce zasłużonym ludziom "ukradł" ich największe życiowe osiągnięcia, jakimi były sierpniowy strajk i "Solidarność". Ukradł w takim sensie, w jakim się mówi, że aktor ukradł spektakl.

Wbrew legendzie, budowanej w dużym stopniu przez niego samego, przed rokiem 1980 Wałęsa nie był żadnym przywódcą, wokół którego grupowali się bojownicy przeciwko komunizmowi. Był jedynie człowiekiem o ogromnych ambicjach (już na początku lat 70., jak wspominali koledzy ze stoczni, opowiadał im w chwilach szczerości, że będzie rządził), ale na tyle nieistotnym, że zerwanie przezeń agenturalnych więzów SB przyjęła bez specjalnej reakcji. Ot, drobny aktywista wyrzucony ze stoczni za awanturowanie się o warunki pracy i BHP.

Gdy został w 1978 roku wprowadzony przez Wyszkowskiego do WZZ, długo jeszcze nie potrafił w swym myśleniu wyjść poza drobne stoczniowe bolączki, złe traktowanie robotników przez brygadzistów etc.

Wałęsa znany nam dziś zaczyna się od sierpniowego strajku. W przygotowaniach do niego nie brał udziału, dotarł do stoczni z opóźnieniem. Ale wśród działaczy WZZ był jedynym autentycznym robotnikiem (Walentynowicz, jako kobieta, przywódcą zostać nie mogła) i tylko on mógł stanąć na czele strajku. Nikt nie spodziewał się, że niewiele dotąd znaczący "prawdziwek" w ciągu kilku zaledwie dni wyemancypuje się na narodowego lidera, którego już po prostu nie można będzie krytykować ani pytać o dawne błędy.

Oczywiście Wałęsa zawdzięczał ten niewiarygodny awans nie tylko historycznemu przypadkowi, ale przede wszystkim sobie, swojemu, jak byśmy dziś powiedzieli, talentowi do autopromocji i swej wierze w powołanie do odegrania wielkiej roli. Nie można zrozumieć fenomenu Wałęsy bez zwrócenia uwagi na to, co w dniach jego chwały nazywano charyzmą, a co dziś jawi się jako wybujała pycha.

Wśród dokumentów epoki zachowała się taśma z podsłuchu (ta, z której montowano materiał dla DTV), na której internowany Wałęsa tłumaczy bratu, że ich rodzina wywodzi się od rzymskiego cesarza. Brzmi to tak absurdalnie, że nawet SB, która nagrywała rozmowę po to, by Wałęsę skompromitować, wolała z tego passusu nie korzystać. Niemniej wiara przewodniczącego "Solidarności", że jest potomkiem cesarza Walensa, wydaje się całkowicie szczera. Możemy się z niej śmiać, ale lepiej zapytać siebie samych: czy bez tej megalomańskiej wiary historia Polski nie potoczyłaby się znacznie gorzej?

Jakkolwiek to brzmi, właśnie ta pycha, która dziś czyni Wałęsę głęboko sfrustrowanym, że nie został co najmniej prezydentem zjednoczonej Europy, ochroniła go przed stoczeniem się, a potem uczyniła wielkim. Naiwny młody robotnik, jak się zdaje wierzący wówczas jeszcze we władzę ludową i w to, że zło płynie jedynie z "wypaczeń", prawdopodobnie nie zdobyłby się na zerwanie kontaktów z bezpieką, gdyby nie oceniał się tak wysoko. Tym bardziej nie zdobyłby się na odmowę, która stanowi jego największą historyczną zasługę dla Polski.

Myślę tu o odmowie uczestnictwa w operacji "Renesans", która stanowiła istotny cel stanu wojennego. Kryptonimem tym oznaczono odbudowę "Solidarności" pod egidą WRON jako "zdrowej", robotniczej organizacji oczyszczonej z antysocjalistycznych ekstremistów. Nie ulega kwestii, że Jaruzelski i jego ekipa wierzyli, iż ta operacja się uda. Dopiero ona nadawała stanowi wojennemu sens: oto LWP, jako zbrojne ramię nie PZPR, ale narodu, wkroczyło w chwili kryzysu, by oczyścić partię ze sprawców gierkowskich nadużyć, a "Solidarność" z elementów antysocjalistycznych obcych robotnikom i ich interesom.

Bez sukcesu operacji "Renesans" stan wojenny nieuchronnie stać się musiał tym, czym się stał: ostatecznym wykopaniem przepaści między peerelowską władzą a społeczeństwem, a tym samym początkiem końca rządów PZPR w Polsce. Kluczem zaś do sukcesu była tu współpraca Wałęsy. Gdyby spełnił oczekiwania komunistów (a hala Olivia była już przygotowywana na zjazd "odnowionego" związku), wszystko potoczyłoby się inaczej.

Ale inaczej potoczyłoby się także wtedy, gdyby komuniści nie mieli przekonania, że mają Wałęsę pod kontrolą. Zresztą gdyby nie to przekonanie, prawdopodobnie Sierpień zamiast pokojowym zwycięstwem skończyłby się krwawą katastrofą. Nawet jeśli miejscowi komuniści mieli wątpliwości co do skuteczności rozwiązania siłowego, zapewne niezbędnej determinacji nie zabrakłoby Breżniewowi.

Do dziś wydaje się niewiarygodne, że ówczesne twardogłowe kierownictwo na Kremlu (to samo wszak, które nie wahało się wejść i do Czechosłowacji, i do Afganistanu) dało polskim towarzyszom zielone światło na tak niesłychany w dziejach ustroju eksperyment jak legalizacja niezależnej od partii masowej organizacji społecznej.

Nie potrafię wyjaśnić tego brzemiennego w skutki faktu inaczej niż użyciem przez władze PRL argumentu, że "ten Wałęsa to nasz człowiek" (jak zapewniało Edwarda Gierka, a więc na pewno także towarzyszy radzieckich, ówczesne kierownictwo MSW) i że we wszystkich trzech ośrodkach strajkowych na czele "Solidarności" stanęli agenci bezpieki.

Wszystko wskazuje, że Wałęsa świadomie nie wyprowadzał komunistów z błędu. Taka gra pasuje do niego doskonale. Przez całą polityczną karierę zwodził przecież tych, z którymi grał, oszukiwał ich, dawał nadzieję, by potem zaskoczyć. Główną cechą i metodą działania Lecha Wałęsy wydaje się chłopski spryt i przekonanie, że cwany człowiek da sobie ze wszystkim radę, i gdzie się nie da przeleźć, tam podlezie.

Wracając do kluczowego momentu: jeszcze przez dobre dwa miesiące po internowaniu Wałęsa nie odmawia jednoznacznie udziału w odtwarzaniu "Solidarności" i w to, że ostatecznie zgodę wyrazi, wierzą nie tylko komuniści. Są o tym przekonani również – o czym dziś nie wypada mówić – doradcy z kręgu Jacka Kuronia, z nim samym na czele. Nigdy zresztą nie pogodzili się z faktem, że to właśnie Wałęsa, człowiek w najmniejszym stopniu przez nich nienamaszczony, stanął na czele "Solidarności".

Natychmiast po wyjściu z aresztu, we wrześniu 1980 roku, Kuroń wchodzi w taktyczny sojusz z Walentynowicz i stara się go z tego stanowiska usunąć, zresztą używając właśnie argumentu jego współpracy z SB. Z dzisiejszego punktu widzenia szczególnie zabawne, że obronić Wałęsę miał wówczas Wyszkowski.

W niedawno emitowanym filmie o prowokacji bydgoskiej pokazano obrady, na których między Wałęsą a Kuroniem aż iskrzy. Widać, że ludzie ci są w tym momencie śmiertelnymi wrogami. Nawet w książce Jarosława Kurskiego "Wódz", mającej salonowe imprimatur, możemy przeczytać (w wypowiedzi Jacka Merkla), iż przez cały sierpniowy karnawał między czołówką KOR a Wałęsą utrzymywała się głęboka nieufność (kto pamięta, że Michnik postrzegany był wówczas jako człowiek Gwiazdy?), a po stanie wojennym Kuroń i jego współpracownicy byli po prostu pewni, że Wałęsa ich zdradzi i pójdzie na współpracę z komunistami, firmując swą twarzą i nazwiskiem "oczyszczony" związek.

I kto wie, czy tak by się nie stało, gdyby Wałęsa nie uważał się za potomka rzymskich cesarzy i gdyby w związku z tym w jego planach życiowych w najmniejszym stopniu nie mieściło się chodzenie na pasku Jaruzelskiego. Warto o tym pomyśleć, gdy dziś irytuje nas jego pycha.

Gdyby Wałęsa nie figurował w archiwach SB jako jej były współpracownik, gdyby nie spotykał się z jej funkcjonariuszami, a także po zerwaniu współpracy, prowadząc z nimi jakieś swoje gry, nie pozorował gotowości dogadania się, nie podtrzymywał sprytnie w komunistach złudzenia, że mają do czynienia z ograniczonym chłopkiem, którego będą w stanie kontrolować, czy nie zwyciężyłyby w kierownictwie partii bardziej radykalne projekty?

Czy przewodniczący "Solidarności" nie zostałby wówczas zamordowany? On sam, można wywnioskować z rozmaitych wypowiedzi, poważnie się w swojej grze z takim niebezpieczeństwem liczył. I słusznie. Ludzie, którzy wysłali mordercę na plac Świętego Piotra, albo nawet tylko ci, którzy wydali swej agentce rozkaz otrucia Anny Walentynowicz, na pewno nie uważali takiej ewentualności za z góry wykluczoną.

Te rozważania można by ciągnąć i trzeba to robić, ale wykraczają one poza możliwości artykułu prasowego. Jedno dla mnie nie ulega kwestii: historia prawdziwa jest dużo ciekawsza niż bajka o spiżowych bojownikach. Wałęsa cwaniak i polityczny Nikifor, jak nazwał go w prywatnej rozmowie ze mną jeden z zasłużonych działaczy opozycji, Wałęsa mający swą szlachetną i swą nikczemną stronę, swoje chwile upadku i wielkości, co najważniejsze – i jedne, i drugie wynikające z tych samych cech charakteru i nawyków postępowania, przekonuje mnie znacznie bardziej niż wykreowany przez salonowe media Król Duch w kufajce. Dopiero odrzucenie dotychczasowych tabu i obiektywna ocena spisanych czynów i rozmów pozwala zrozumieć, co właściwie się z Polską działo i co się z nią stało.

Pozbawianie Polaków tej wiedzy w imię gloryfikowania politycznej transakcji sprzed 18 lat, której historycznych i społecznych skutków i tak przecież nie da się już odwrócić, czy też w imię dobrego samopoczucia pokolenia solidarnościowych emerytów, to działanie, na które zgadzać się nie wolno. Polacy zasługują na prawdę i na nic mniej niż prawda. Po stokroć rację miał przecież Józef Mackiewicz, mówiąc, że jedynie prawda jest ciekawa.

Mit walczy z kontrmitem, biała legenda z czarną. Z jednej strony mieliśmy konferencję gromadzącą solidarnościowy salon odrzuconych, na której Anna Walentynowicz wezwała do napisania historii na nowo. Z drugiej – urządzono wielką fetę w rocznicę przyznania Lechowi Wałęsie Nagrody Nobla. Oczywiście Wałęsa ma co świętować, ale trudno nie zauważyć, że chodzi w tym jubileuszu o zagłuszenie demaskatorskiej książki Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka.

Pozostało 96% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?