Czerwcowe wybory do Parlamentu Europejskiego w przyszłym roku będą ważnym wydarzeniem dla kształtowania się polskiej sceny politycznej. Nie dlatego, że tych 51 eurodeputowanych mogłoby znacząco zmienić pozycję Polski w Unii Europejskiej. Ta elekcja będzie ważna, bo jej wyniki będą niezwykle istotnym sygnałem dla wyborców, ale także dla polityków, świadczącym o prawdziwym potencjale poszczególnych ugrupowań. Będą realnym sprawdzianem popularności najważniejszych partii politycznych.
[srodtytul]Kalkulacje Kaczyńskich[/srodtytul]
Oczywiście, że przegrani będą już w dzień po elekcji kwestionować jej reprezentatywność, bowiem jej specyfika oraz spodziewana niska frekwencja (jeśli wybory nie byłyby połączone z referendum nt. daty przyjęcia euro, o czym później) w istocie mogą podważać obiektywizm tego testu wyborczego, ale komunikat dla wyborców i działaczy będzie jasny – ktoś okaże się zwycięzcą, a ktoś przegranym. To zaś może znacząco wpłynąć na wybory prezydenckie w 2010 roku oraz parlamentarne w 2011 roku.W wyborach do europarlamentu wszystko może się zdarzyć – przypomnijmy, że poprzednie wybory do PE z czerwca 2004 roku wygrała PO (24,10 proc.), ale już na drugim miejscu uplasowała się LPR (15,92 proc.)! Dopiero na trzecim miejscu znalazło się PiS (12,67 proc.), czyli zwycięzca elekcji 2005 roku. Nadspodziewanie dobry wynik zanotowała UW (7,33 proc.), która „zginęła” już rok później.
Przyczynami tego stanu rzeczy były niska frekwencja (niecałe 21 proc., najniższa w całej UE, oprócz Słowacji) oraz specyfika wyborów (nad wyraz dobre wyniki zanotowały partie identyfikowane jako wyraziści krytycy lub apologeci polskiego członkostwa w Unii, czyli LPR i UW). Do podobnych „deformacji” może dojść i w przyszłorocznej elekcji – nadreprezentowane w stosunku do ogółu elektoratu mogą być formacje na prawo od PiS i na lewo od PO. Dlatego PiS podjęło grę o niedopuszczenie do startu jako samodzielnego bytu „partii Rydzyka”, a PO stara się o anihilację jakiejkolwiek konkurencji ze strony lewicy.
Jarosław Kaczyński już podjął wysiłki, by do czerwca 2009 roku po jego prawej stronie nie pojawiła się „odrodzona LPR”, która akurat w tej elekcji miałaby szansę na zdobycie nawet kilkunastu procent głosów. Łatwo sobie wyobrazić, jaki byłby to sygnał dla części wyborców prawicy – że po prawej stronie obok PiS istnieje inna poważna partia. A to mogłoby kosztować PiS kilka procent niezbędnych w 2011 roku do ewentualnego zwycięstwa nad Platformą.