Z okazji drugiej rocznicy powołania koalicyjnego rządu PO – PSL przez media przetoczyła się fala wypowiedzi na temat osiągnięć tego gabinetu. Większość komentatorów była dość łaskawa dla Donalda Tuska i jego kolegów. Wprawdzie zachwytów było mniej niż rok temu, a o boskim geniuszu premiera przebąkiwali już tylko jego najbliżsi współpracownicy, ale generalnie publicyści ze zrozumieniem odnoszą się do braku większych dokonań rządu, wskazując na kryzys gospodarczy i obstrukcję prezydenta Kaczyńskiego jako obiektywne przeszkody uniemożliwiające lepsze rządzenie.
Ta wyrozumiałość większości mediów i niezmiennie wysokie notowania Platformy Obywatelskiej w sondażach są czymś zaskakującym w świetle dość skromnego bilansu mijających dwóch lat. Rząd Tuska zrealizował tylko nieliczne z obietnic, które znalazły się w inauguracyjnym exposé premiera – m.in. poprawił politykę zagraniczną, zaangażował się w sztandarowe Orliki i zlikwidował część wcześniejszych emerytur (choć tę ostatnią decyzję podjął pod presją wygasającej ustawy emerytalnej). Lista zaniechań jest jednak znacznie dłuższa: zdrowie, edukacja, reformy emerytalne, powszechnie dostępny Internet, budowa autostrad i nowoczesnych linii kolejowych, prywatyzacja, profesjonalna i apolityczna służba cywilna, sprawne sądownictwo, media publiczne wyłączone spod wpływu partii politycznych, usunięcie barier dla biznesu i tak dalej, i tak dalej. Do niektórych spraw rząd podchodzi jak pies do jeża (np. do sprawy in vitro), a w odniesieniu do wielu nie podejmuje żadnej inicjatywy.
Premier tłumaczy, że, owszem, chciałby reformować, ale nie pozwala na to prezydent. Jeśli rzeczywiście tak jest, to rząd, który nie jest w stanie realizować obiecanego programu reform, powinien po prostu podać się do dymisji. Taka jest przewidziana w konstytucji metoda rozwiązywania tego rodzaju impasu i tak postępują rządy w dojrzałych demokracjach.
Ale śmiem twierdzić, że tłumaczenie premiera nie jest wiarygodne i że to nie prezydent jest głównym hamulcowym. Co prawda Lech Kaczyński zawetował 17 ustaw przygotowanych przez rząd Tuska w ciągu ostatnich dwóch lat (prezydent Kwaśniewski był bardziej powściągliwy – skorzystał z prawa weta 24 razy w ciągu czterech lat kadencji rządu Buzka), ale część z tych projektów dotyczyła spraw wycinkowych, mniej istotnych, a jeśli chodzi o ważne kwestie, to w kilku przypadkach rządowi Platformy udało się te weta odrzucić (np. wcześniejsze emerytury). Natomiast w kwestiach najważniejszych – takich jak całościowa reforma ochrony zdrowia, reformy emerytalne czy reforma finansów publicznych – prezydent nie miał szansy na wetowanie projektów reform, bo rząd z żadnymi projektami nie wystąpił. Wygląda na to, że brakuje mu pomysłów na naprawę państwa, a nawet jeśli je ma, to nie próbuje przekonać do nich prezydenta, nie zabiega też o budowanie w Sejmie większości zdolnej do odrzucenia weta.
Wydaje się więc, że zrzucanie winy na prezydenta jest tylko wygodną wymówką usprawiedliwiającą bezczynność rządu, a prawdziwym powodem jest niechęć Donalda Tuska do podejmowania niepopularnych decyzji w obawie przed utratą poparcia przed wyborami prezydenckimi albo brak zgody ludowego koalicjanta (np. w sprawie reformy KRUS).