W listopadzie 1963 r. w nadleśnictwie Krutyń na Mazurach odbyło się polowanie, w którym wziął udział goszczący wtedy w Polsce John Steinbeck. Autor „Na wschód od Edenu” zastrzegł, że nie będzie strzelał do jeleni, ale do dzików – z przyjemnością. I oto na łąkę przed Steinbeckiem wyjechała z lasu dzicza wataha. Pisarz momentalnie podrzucił broń, ale po chwili opuścił ją, nie nacisnąwszy spustu. – Nie byłem pewien, czy trafię czysto – wyjaśnił kolegom.
[srodtytul] U zarania życia i rzeczy [/srodtytul]
Ta historia mówi sporo o istocie łowiectwa. Prawdziwy myśliwy nie zaryzykuje zranienia zwierzyny. Więcej: sytuacja, w której powstrzyma się od strzału, będzie dla niego powodem do dumy. W gwarze łowieckiej człowiek polujący jedynie po to, by pozyskać jak najwięcej sztuk saren czy kaczek, nazywany jest pogardliwie mięsiarzem. Najlepsi myśliwi wyznają zasadę: „zwierz spotkany, polowanie udane”.
Łowiectwo powszechnie uważa się za rodzaj hobby. Błąd. Właściwie rozumiane powinno być sposobem życia, jedną z największych namiętności. „Może niczego tak w życiu nie kochałem, jak owych świtów, poranków przed polowaniem” – mówi w noweli „Żar” węgierski prozaik Sandor Marai. Opisuje las, który budzi się do życia, i mrok, który powoli się cofa, wydobywając kontury drzew, odsłaniając dukty. „Wszystko ma taką czystą woń, jakbyś wrócił do innej ojczyzny – twierdzi Marai – tej, która była ojczyzną u zarania życia i rzeczy”.
Poluje się dla takich chwil. Myśliwi chcą się sprawdzić, tropiąc zwierzynę, rozpoznając miejsca, gdzie zaszywa się ona za dnia, i ścieżki, którymi przemieszcza się w poszukiwaniu żeru. Wyzwaniem jest podejście płochliwego jelenia czy obdarzonego fantastycznym węchem dzika.