Bronisław Komorowski był od dawna klasyfikowany jako najwierniejszy kontynuator tradycji Unii Wolności (a może nawet Unii Demokratycznej) spośród polityków Platformy Obywatelskiej. Jako dowód na to przytaczano znamienny fakt. Podczas ostatniej kampanii prezydenckiej, znalazłszy się na zlocie swoich zwolenników w warszawskich Łazienkach, Komorowski miał być zachwycony gromkimi i bardzo agresywnymi wystąpieniami popierających go intelektualistów i artystów w typie Andrzeja Wajdy czy Władysława Bartoszewskiego.
[srodtytul]Rasowy unita[/srodtytul]
Ten zachwyt kontrastował z widocznym na twarzy (ale też ujawnianym później w poufnych przeciekach) sceptycyzmem Donalda Tuska wobec tego spektaklu. Chodzi o to, że środowiska obu Unii z wielkim przekonaniem i szczerze głosiły zawsze ideę pokoju społecznego ponad najrozmaitszymi podziałami, ale równocześnie demonstrowały swoje niezłomne poczucie wyższości nad całą resztą niedostatecznie wyedukowanego społeczeństwa. Tusk potrafi instynktownie unikać tego typu tonu (choć, dodajmy, nie zawsze). Komorowskiemu on najwyraźniej nie przeszkadza.
To pewien paradoks, bo przecież Komorowski opuścił unijny pokład ponad trzy lata przed Tuskiem – na początku 1997 roku. Uległ wówczas pokusie szukania bardziej prawicowej tożsamości, wyraźnie pod wpływem młodszego, ale bardziej asertywnego Jana Rokity. Niemniej już w czasach rozkwitu PO był bardziej „unijny” niż ktokolwiek inny. Nie tylko sceptyczny wobec radykalnych wersji lustracji, nie tylko wrogi likwidacji WSI, ale i optujący na przykład za bardziej ugodową wobec Unii Europejskiej polityką zagraniczną.
W 2007 roku, zanim zaczął bronić w imieniu Tuska z trybuny sejmowej idei pierwiastka, stoczył w tej sprawie wojnę z liderem Platformy. Uważał wszelkie wychylanie się w unijnych strukturach za niepotrzebne ryzykanctwo, co było zgodne z intuicją wyrażaną od zawsze przez najpoważniejszych polityków UW.