Trzecia RP to kraina fetyszy. Jednym z nich są samorządy. Nie znaczy to, że samorządność nie jest ideą dobrą, ale traktowana bezrefleksyjnie, jak wszystko, staje się swoim zaprzeczeniem. Podobne podejście reprezentowaliśmy w III RP do rozmaitych instytucji demokratycznego państwa prawa i gospodarki rynkowej, które są zdobyczami cywilizacyjnymi, ale ich adaptacja wymaga namysłu i często skomplikowanych i długotrwałych zabiegów.
Tymczasem u początków III RP daliśmy sobie wmówić, że wystarczy zaaplikować określone rozwiązania prawno-ustrojowe, aby zaczęły one samoczynnie działać. Każda prywatyzacja miała być dobra, każde orzeczenie sądu święte, a każda forma samorządności, również tej korporacyjnej, lepsza niż władza na szczeblu państwowym. I tak kwitła nowa ortodoksja, pod osłoną której rozmaite grupy wpływu wykuwały swoją potęgę i przejmowały kolejne obszary funkcjonowania państwa.
[srodtytul]Brudne wspólnoty [/srodtytul]
Jednym z dogmatów III RP jest założenie, że samorządy i samorządność udały się nam znakomicie. Ma być pewnikiem, że samorządy w Polsce lepiej dystrybuują fundusze publiczne i na zdrowy rozum wydaje się to oczywiste – władze na poziomie niższym lepiej znają potrzeby swoich społeczności i są, w każdym razie teoretycznie, bardziej na widoku – a jednak chciałbym usłyszeć jakieś dane to potwierdzające.
Żeby nie było nieporozumienia: jako zwolennik zasady pomocniczości uważam, że władze na poziomie wyższym powinny robić tylko to, co nie jest możliwe do zrobienia na niższym. Nie zawsze jednak stan ten jest możliwy do osiągnięcia od razu. Władze na szczeblu niższym również mogą ulec deprawacji, a choroby demokracji na tym poziomie są nie mniej dotkliwe niż na poziomie wyższym.