Wildstein o samorządach: choroba samorządów

Zwyrodnieniu władz lokalnych mogłoby przeciwdziałać ograniczenie możliwości pełnienia najwyższych wybieralnych urzędów (prezydentów, burmistrzów i wójtów) do dwóch kadencji – pisze publicysta "Rzeczpospolitej"

Publikacja: 17.11.2010 18:39

Bronisław Wildstein

Bronisław Wildstein

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Trzecia RP to kraina fetyszy. Jednym z nich są samorządy. Nie znaczy to, że samorządność nie jest ideą dobrą, ale traktowana bezrefleksyjnie, jak wszystko, staje się swoim zaprzeczeniem. Podobne podejście reprezentowaliśmy w III RP do rozmaitych instytucji demokratycznego państwa prawa i gospodarki rynkowej, które są zdobyczami cywilizacyjnymi, ale ich adaptacja wymaga namysłu i często skomplikowanych i długotrwałych zabiegów.

Tymczasem u początków III RP daliśmy sobie wmówić, że wystarczy zaaplikować określone rozwiązania prawno-ustrojowe, aby zaczęły one samoczynnie działać. Każda prywatyzacja miała być dobra, każde orzeczenie sądu święte, a każda forma samorządności, również tej korporacyjnej, lepsza niż władza na szczeblu państwowym. I tak kwitła nowa ortodoksja, pod osłoną której rozmaite grupy wpływu wykuwały swoją potęgę i przejmowały kolejne obszary funkcjonowania państwa.

[srodtytul]Brudne wspólnoty [/srodtytul]

Jednym z dogmatów III RP jest założenie, że samorządy i samorządność udały się nam znakomicie. Ma być pewnikiem, że samorządy w Polsce lepiej dystrybuują fundusze publiczne i na zdrowy rozum wydaje się to oczywiste – władze na poziomie niższym lepiej znają potrzeby swoich społeczności i są, w każdym razie teoretycznie, bardziej na widoku – a jednak chciałbym usłyszeć jakieś dane to potwierdzające.

Żeby nie było nieporozumienia: jako zwolennik zasady pomocniczości uważam, że władze na poziomie wyższym powinny robić tylko to, co nie jest możliwe do zrobienia na niższym. Nie zawsze jednak stan ten jest możliwy do osiągnięcia od razu. Władze na szczeblu niższym również mogą ulec deprawacji, a choroby demokracji na tym poziomie są nie mniej dotkliwe niż na poziomie wyższym.

Wydaje się nawet, że w państwach bez utrwalonej kultury demokratycznej, a takim państwem jest Polska, to właśnie na poziomie niższym łatwiejsze jest utrwalenie się układów rozmaitych "brudnych wspólnot" zawłaszczających kawałki kraju.

Dla wyjaśnienia dodaję, że Polska cieszy się niezwykle wartościowymi, republikańskimi tradycjami, które przejawiają się w intuicjach i postawach obywatelskich, ale długotrwały brak instytucji niezależnego państwa spowodował, że trzeba je dopiero odbudować i zaadoptować do potrzeb nowoczesnego państwa.

Sposobem przeciwdziałającym zwyrodnieniu samorządów byłoby ograniczenie możliwości pełnienia najwyższych wybieralnych urzędów (prezydentów, burmistrzów, wójtów) do dwóch kadencji. Nie oznacza to, że jest to lek doskonały i nie ma czynników ubocznych. Te ostatnie są dość oczywiste. To odsunięcie od władzy dobrych i doświadczonych gospodarzy.

Wydaje się jednak, że należy zaakceptować te dolegliwości, aby zwalczyć problemy poważniejsze, a w każdym razie przemyśleć to rozwiązanie w kontekście najbliższych wyborów samorządowych, aby następne mogły już przebiegać w nowej sytuacji prawnej.

[srodtytul]Partyjne naciski[/srodtytul]

Krytyka samorządów jest dziś o tyle bardziej dwuznaczna, że rządy PO konsekwentnie prowadzą wobec nich politykę partyjnych nacisków. Wspierają "swoje" samorządy, a usiłują blokować te, w których zwyciężyła ich konkurencja. Możliwości takie ze strony władzy centralnej są spore, a potrzeba współdziałania z nią w wypadku poważniejszych przedsięwzięć naturalna. Wykorzystując poparcie w ośrodkach opiniotwórczych rząd PO działa przeciw konkurencyjnym samorządom, nie licząc się specjalnie z pozorami.

Chyba najbardziej spektakularna była sprawa prezydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza, który projektował niezależną karierę polityczną wyłącznie z ewentualnym startem w ogólnopolskich wyborach prezydenckich. Zrezygnował z nich na skutek presji ze strony ówczesnego szefa MSWiA, Grzegorza Schetyny, który – aby utrudnić życie Dutkiewiczowi – zaczął blokować ambitniejsze projekty zarządzanego przez niego miasta. Ta szkodliwa polityka PO nie powinna jednak powodować zamykania oczu na wynaturzenia polskich samorządów, które są zresztą funkcją głębszych problemów nurtujących nasz kraj.

[srodtytul]Wybór w kieszeni[/srodtytul]

Częstym zjawiskiem na poziomie lokalnym jest zrastanie się miejscowego establishmentu i samorządowych władz, które stają się jego emanacją i stopniowo zawłaszczają zarządzane przez siebie miasta. Taki splot interesów może prowadzić do wyłonienia się lokalnej oligarchii, która nie ma wobec siebie żadnej konkurencji i skutecznie blokuje nawet informacje na temat realnego stanu zdominowanej przez siebie społeczności.

Wiąże się to ze słabością mediów lokalnych widoczną nawet na tle ich fatalnego stanu w Polsce. Lokalne afery ujawniane były przez media ogólnopolskie. Miejscowe okazywały się uzależnione od lokalnego biznesu i władz samorządowych, a więc niezdolne do odsłonięcia patologii, zwłaszcza jeśli obie te siły wchodziły ze sobą w układ. W efekcie mieszkańcy nie dowiadywali się o łamaniu standardów ani patologii lokalnych powiązań, które nie opisywane, stopniowo stawały się dla miejscowej ludności normalnością.

W obecnych wyborach ponad 300 startujących do wybieralnych funkcji włodarzy miast nie ma żadnej konkurencji. Budzić musi to podejrzenia, gdyż władza, nawet ograniczona jak w demokracji, jest dobrem wyjątkowym, a rywalizacja o nią rzeczą tak naturalną, że kiedy nie pojawia się, sygnalizuje coś niezwykłego.

Biorąc pod uwagę, że w ogromnej większości przeciwników nie mają już zasiedziali liderzy, niepokój musi wzrastać. Wzmacniać może go jeszcze fakt, że w sporej części miast i miasteczek jakkolwiek dotychczasowi gospodarze wprawdzie mają formalną konkurencję, to wybór mają już w kieszeni. Wiarę, że wynika to z idealnego, niespotykanego na świecie stanu demokracji lokalnej, trudno chyba obronić.

[srodtytul]Patologiczny układ [/srodtytul]

Jednym z głupszych frazesów III RP jest odwołanie się do, jakoby w nowych warunkach, nieograniczonej wolności wyborów i tworzenia. Argument ów przypomina karykaturę już sprowadzonej do karykatury zasady predestynacji. Boska łaska przejawiać się miała powodzeniem w życiu doczesnym, zwłaszcza w interesach. W III RP już od samego początku dowiadujemy się, że wielki majątek jest dowodem talentów rynkowych, a pozycja polityczna – demokratycznych cnót.

Jeśli krytykujemy stan mediów, dowiadujemy się, że powinniśmy budować sobie nowe, a jeśli nie odpowiada nam stan polityki, proponuje się nam powołanie własnej partii i przekonanie do niej wyborców. W odniesieniu do samorządów argumentacja ta używana jest szczególnie często.

Przecież sami mieszkańcy wybrali tę władzę i w każdym momencie, drogą referendum, mogą ją odwołać – słyszymy. W rzeczywistości ludzie muszą mieć komplet informacji wraz z wyjaśnieniami, aby ocenić stan rzeczywistości i dodatkowo przekonującą polityczną alternatywę, aby zmienić istniejący stan rzeczy. Dotychczasowe przypadki skutecznych odwołań prezydentów wskazywały raczej na sukces wpływowych grup, które dysponowały bardziej siłą finansowo-medialną niż argumentami, natomiast kazusy burmistrzów urzędujących zza kratek dają do myślenia.

Długotrwałe pełnienie władzy samorządowej przez tę samą grupę stwarza w Polsce okazję budowy sieci powiązań, które skutecznie pozwalają obezwładniać opinię publiczną, eliminować opozycję i wytwarzać trwały, choć patologiczny układ.

Dzieje się tak nie tylko w Polsce. Zagrożenia takie obserwować możemy we wzorcowej demokracji, jaką są Stany Zjednoczone. W klasycznej literaturze lub kinie amerykańskim tego typu modelowe wynaturzenia demokracji analizowane były wielokrotnie. A wszystko to w kraju o wyjątkowo rozwiniętej wolności słowa i potrzebie pluralizmu. W Polsce siłą rzeczy musi wyglądać to gorzej.

Wzorcowym przykładem takiej sytuacji jest sprawa prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego. Pokazuje ona, jak trudno udowodnić w zamkniętym układzie lokalnym zarzuty korupcji, ale także, jak normą stają się dwuznaczne praktyki. Jest to zresztą problem głębszy, sięgający samego rdzenia III RP.

Chodzi o zakwestionowanie samej zasady sprawiedliwości i norm etycznych w życiu publicznym.

Jeśli zostanie przyjęte, jak miało to miejsce w Polsce na początku transformacji, że należy przymykać oczy na "kradzież pierwszego miliona"; jeśli uda się walkę z korupcją w latach 2005 – 2007 przedstawić jako łamanie praw obywatelskich i budowę policyjnego państwa; jeśli wreszcie kompromitująca partię rządzącą i rząd afera hazardowa przedstawiona zostaje jako przejaw nieuleczalnej przypadłości "klasy politycznej", za którą nikogo nie należy pociągać do odpowiedzialności – to trudno, aby obywatele nie uznali korupcji za normę demokratycznej polityki w rynkowym systemie gospodarczym.

Faktycznie zresztą sugeruje się im to na co dzień, a czasami mówi wprost, jak oświadczył to autorytet III RP Wiktor Osiatyński, stwierdzając, iż lepsi złodzieje niż PiS.

Jeśli więc korupcja staje się normą, to lepiej, zgodnie ze wschodnimi zasadami, trzymać starą władzę, która zdążyła się już nachapać, a nie wybierać nowej, która jest głodna. Jeśli dodatkowo na co dzień mieszkańcy informowani są, że wszystko dzieje się najlepiej nie tylko w ich kraju, ale i gminie, a każda zmiana może być zmianą wyłącznie na gorsze, to trudno dziwić się, że abdykują ze swoich obywatelskich kompetencji i skłaniają ucha ku dominującym opiniom.

W takim stanie rzeczy konwencjonalne bariery ochronne, jak ograniczenie czasu pełnienia jednoosobowo sprawowanych urzędów jakkolwiek nie wystarczające, stają się rozsądnym krokiem w kierunku uzdrowienia naszej samorządności.

Trzecia RP to kraina fetyszy. Jednym z nich są samorządy. Nie znaczy to, że samorządność nie jest ideą dobrą, ale traktowana bezrefleksyjnie, jak wszystko, staje się swoim zaprzeczeniem. Podobne podejście reprezentowaliśmy w III RP do rozmaitych instytucji demokratycznego państwa prawa i gospodarki rynkowej, które są zdobyczami cywilizacyjnymi, ale ich adaptacja wymaga namysłu i często skomplikowanych i długotrwałych zabiegów.

Tymczasem u początków III RP daliśmy sobie wmówić, że wystarczy zaaplikować określone rozwiązania prawno-ustrojowe, aby zaczęły one samoczynnie działać. Każda prywatyzacja miała być dobra, każde orzeczenie sądu święte, a każda forma samorządności, również tej korporacyjnej, lepsza niż władza na szczeblu państwowym. I tak kwitła nowa ortodoksja, pod osłoną której rozmaite grupy wpływu wykuwały swoją potęgę i przejmowały kolejne obszary funkcjonowania państwa.

Pozostało jeszcze 90% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Marek A. Cichocki: Polityczna intryga wokół AfD
Opinie polityczno - społeczne
Rusłan Szoszyn: Umowa surowcowa Ukrainy z USA. Jak Zełenski chce udobruchać Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Fotka z Donaldem Trumpem – ostatnia szansa na podreperowanie wizerunku Karola Nawrockiego?
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Rosyjskie obozy koncentracyjne
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Donald Trump, mistrz porażki
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne