Gdy 2010 rok się zaczynał, można było mieć wrażenie, że w polskiej polityce będzie to rok domykania tego, co nieuchronne. Gdy się kończył, to, co nieuchronne się domknęło, acz w innych okolicznościach. Przez dłuższą chwilę zdawało się, że historia nie tylko się nie skończyła, ale nabrała przyspieszenia. A tak naprawdę nabiera go cały czas. W rytmie sporu z Rosją o smoleńskie śledztwo i tykania bomb podłożonych pod polskimi finansami.
A miało być inaczej. Zapowiadano, że jeszcze tylko Platforma Obywatelska uzyska pełnię władzy, posprząta jeszcze kilka spraw (wygaszenie afery hazardowej, uzyskanie kontroli nad mediami) i „wszyscy będą żyć długo i szczęśliwie”. Wszyscy, poza marginalizowaną coraz bardziej opozycją i ostatnimi krytykantami, ale kto by się nimi przejmował.
[srodtytul]Podnoszenie głowy[/srodtytul]
Smoleńska katastrofa 10 kwietnia nie tylko przypomniała nam, że wszyscy jesteśmy śmiertelni, i nie tylko była – jak zauważył Marek Jurek – wielką lekcją solidarności z własnym państwem dla setek tysięcy Polaków, którzy nagle zaczęli się zachowywać inaczej niż zwykle. Do pracującego miarowo mechanizmu wprowadziła zakłócenia.
Po pierwsze, śmierć kilku znaczących postaci życia publicznego, bliższych opozycji niż PO, wydała nieomal wszystkie niezależne instytucje w ręce obozu rządzącego. Taki zwrot w jedną stronę, jeszcze przed wyborami prezydenckimi, wydawał się przesadną i niesprawiedliwą kulminacją tego, czego i tak się spodziewano. Tak wielka dominacja Platformy uzyskana w dramatycznych, nawet jeśli przypadkowych, okolicznościach jawiła się jako okrutna i niesprawiedliwa. Mogła się więc stać zaczynem odruchu obronnego wśród różnych grup społecznych.