Zaremba: 2010 - rok katastrofy smoleńskiej

Premier uznaje miażdżące oceny stanu polskiego państwa za wyraz ponuractwa Jarosława Kaczyńskiego. Tymczasem z tym państwem wszyscy mamy kłopot – uważa publicysta „Rzeczpospolitej”

Publikacja: 26.12.2010 23:49

Zaremba: 2010 - rok katastrofy smoleńskiej

Foto: Forum, Robert Gardziński Robert Gardziński

Gdy 2010 rok się zaczynał, można było mieć wrażenie, że w polskiej polityce będzie to rok domykania tego, co nieuchronne. Gdy się kończył, to, co nieuchronne się domknęło, acz w innych okolicznościach. Przez dłuższą chwilę zdawało się, że historia nie tylko się nie skończyła, ale nabrała przyspieszenia. A tak naprawdę nabiera go cały czas. W rytmie sporu z Rosją o smoleńskie śledztwo i tykania bomb podłożonych pod polskimi finansami.

A miało być inaczej. Zapowiadano, że jeszcze tylko Platforma Obywatelska uzyska pełnię władzy, posprząta jeszcze kilka spraw (wygaszenie afery hazardowej, uzyskanie kontroli nad mediami) i „wszyscy będą żyć długo i szczęśliwie”. Wszyscy, poza marginalizowaną coraz bardziej opozycją i ostatnimi krytykantami, ale kto by się nimi przejmował.

[srodtytul]Podnoszenie głowy[/srodtytul]

Smoleńska katastrofa 10 kwietnia nie tylko przypomniała nam, że wszyscy jesteśmy śmiertelni, i nie tylko była – jak zauważył Marek Jurek – wielką lekcją solidarności z własnym państwem dla setek tysięcy Polaków, którzy nagle zaczęli się zachowywać inaczej niż zwykle. Do pracującego miarowo mechanizmu wprowadziła zakłócenia.

Po pierwsze, śmierć kilku znaczących postaci życia publicznego, bliższych opozycji niż PO, wydała nieomal wszystkie niezależne instytucje w ręce obozu rządzącego. Taki zwrot w jedną stronę, jeszcze przed wyborami prezydenckimi, wydawał się przesadną i niesprawiedliwą kulminacją tego, czego i tak się spodziewano. Tak wielka dominacja Platformy uzyskana w dramatycznych, nawet jeśli przypadkowych, okolicznościach jawiła się jako okrutna i niesprawiedliwa. Mogła się więc stać zaczynem odruchu obronnego wśród różnych grup społecznych.

Pojawiło się też inne zjawisko. Dzień po pogrzebie Lecha Kaczyńskiego napisałem: „zwolennicy IV RP zaczęli podnosić głowy”. Nie tylko z nich składały się tłumy koczujące przed osieroconym Pałacem Prezydenckim. Ale ich obecność była widoczna, a ich przekonanie, że kończy się czas naklejania krzywdzących etykietek, mocno wyczuwalne, zwłaszcza że ich przeświadczenie: „państwo jest chore”, zyskało nagle solidne podstawy.

Te etykietki były zastępowane czymś, co nazywano mitem smoleńskim. Jan Rokita w głośnym wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego” zapowiedział, że może się on stać czynnikiem zmieniającym mapę życia publicznego. Kolejne sondaże przeprowadzane po tym, jak Jarosław Kaczyński nazwany przez tegoż Rokitę „Hiobem polskiej polityki”, zgłosił się do prezydenckich wyborów, zdawały się potwierdzać to przekonanie.

Ostatecznie blisko 36 procent w pierwszej turze, a prawie 47 procent w drugiej dla prezesa PiS było najlepszym wynikiem tej partii od lat. Najlepszym kiedykolwiek, wyjąwszy wybór Lecha Kaczyńskiego w 2005 roku. Te rezultaty zdawały się zapowiadać przełom, możliwość odwrócenia tego, co nieuchronne. A stały się jedynie tegoż przełomu podzwonnym.

[srodtytul]Jeszcze więcej tego samego[/srodtytul]

PO podczas kampanii, a PiS już po niej, zastosowały zasadę: „jeszcze więcej tego samego”. Jeszcze więcej tej samej polityki, jaka dominowała w Polsce przez ostatnie lata. Pełnej brutalności i taktycznych, na ogół prymitywnych podstępów. Ten powrót okazał się katastrofalny przede wszystkim dla Prawa i Sprawiedliwości.

Podczas kampanii pierwsze symptomy owego powrotu – udział w niej Janusza Palikota czy przestrogi Donalda Tuska przed „szaleńcem Kaczyńskim” – okazały się nieskuteczne, gdy prezes PiS zachował pozycję teflonowego starszego pana nieodpowiadającego atakami na ataki. Był to także czas rekordowych wyników jego partii w sondażach. Kilka miesięcy później PiS dostał w wyborach samorządowych ledwie 23 procent. A jego lider cieszy się znów najwyższymi wskaźnikami osobistej niepopularności. Jakby tamtych miesięcy w ogóle nie było.

[wyimek]Po katastrofie Donald Tusk nie wykonał żadnych gestów pod adresem ciężko dotkniętej personalnymi stratami opozycji[/wyimek]

Zwolennicy Kaczyńskiego traktują to jako dowód siły i żywotności „przemysłu pogardy”. Równocześnie tłumaczą, że zwrot w polityce samego PiS był nieunikniony, skoro chciało się żądać wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej i odpowiedzieć na delegalizacyjne (w sensie symbolicznym) usiłowania Platformy. Zapewne nieunikniona była jakaś zmiana kursu, ale ta, której dokonano, okazała się zbyt toporna i w konsekwencjach przeciwskuteczna. Stała się na dodatek przyczyną rozłamu w partii. Lider pozbył się grupy rzutkich, ambitnych współpracowników, którzy dopiero co zrobili mu udaną kampanię. Aby ich zdyskredytować, ogłosił, że kampanii nie kontrolował, bo był „na lekach”.

„Jeszcze więcej tego samego” zakłada powrót do dawniejszej polityki. I faktycznie, już w latach 2007 – 2010 liderzy PiS preferowali ostrą retorykę, polaryzowanie sceny nieomal w każdej sprawie i raczej utwardzanie dotychczasowego elektoratu, niż wchodzenie na nowe rubieże. Jednak po przegranych wyborach prezydenckich lider PiS poszedł dalej, przestając przy okazji kompletnie dbać o wizerunek (fatalny przykład owych „leków”).

Wcześniej nie wykluczał kompromisów z rzeczywistością, rozważał kontrowersyjną skądinąd koalicję z lewicą. Od lata 2010 r. głosi na PiS-owskich gremiach, że jest jedna droga powrotu do władzy: wielkie społeczne wahnięcie nastrojów, które po czasie całkowitej marginalizacji ma dać prawicowej opozycji za jednym zamachem pakiet kontrolny. Te zapowiedzi kontrastują z kolejnymi ubytkami głosów – PiS staje się definitywnie partią ludzi starszych i biednych. Ale wszelkie dyskusje na temat metody zdobycia władzy obóz PiS-owski odrzuca z pasją XIX-wiecznych robotników niszczących maszyny.

Towarzyszy temu podtrzymanie mitu smoleńskiego, jednak już nie jako potężnej fali jednoczącej znaczną część narodu, ale jako wyznanie wiary wtajemniczonych zwolenników Kaczyńskiego traktujących resztę jako uzurpatorów i wrogów. Choć bazuje na racjonalnych przesłankach (katastrofa smoleńska jako symbol kompromitacji państwa), mit ten w praktyce sprzyja pogrążeniu się w mistycznym czekaniu na cud, czego symbolem stała się kilkumiesięczna obrona krzyża na Krakowskim Przedmieściu.

Zwolennicy PiS przedstawiają sami siebie jako wiecznie cierpiącą, bezradną mniejszość. Ten kierunek myślenia ma własnych proroków (Jarosław Rymkiewicz) i nawet własne media (Radio Maryja, „Gazeta Polska”). Nie zapewnia jednego: nadziei na zwycięstwo.

Poświęciłem tyle miejsca PiS-owskiej opozycji, bo w moim przekonaniu latem 2010 roku klucz do zmiany rzekomo niezmiennego układu sił był w dłoniach prezesa Kaczyńskiego, a on go świadomie odrzucił. Świadomie, czyli z premedytacją, choć oczywiście nie wiemy, jak istotny wpływ na jego decyzje miały takie czynniki jak: żałoba, poczucie straty, przekonanie, że podczas wyciszonej kampanii zdradził pamięć brata. Gdyby nie zmienił kursu tak radykalnie i niezręcznie, PiS mógłby być dziś partią współrządzącą w dużej grupie sejmików wojewódzkich i goniącą, a może nawet przeganiającą w sondażach PO. Pomimo powrotu do stygmatyzujących epitetów, w których zaczęła znów ochoczo się specjalizować większość mediów.

[srodtytul]Sprawdzona recepta PO[/srodtytul]

Nie mając już przeciwnika, który jest trochę lwem, a trochę lisem, Platforma nie musiała niczego zmieniać w swoim postępowaniu. W jej przypadku zasada „jeszcze więcej tego samego” pokazała wyjątkowo odpychające oblicze. Można się oczywiście zastanawiać, jak dużą odpowiedzialność ponosi partia rządząca za zmianę klimatu skupienia i refleksji w falę antyklerykalnych błazeństw (swój udział jednak miała, choćby przez Palikota). Albo jak dalece odpowiada za powrót do zniesławiającego etykietowania uprawianego przez medialnych i popkulturowych trefnisiów. W każdym razie byli oni na ogół jej zwolennikami i grali jej grę.

Pierwszych miesięcy po katastrofie Donald Tusk nie wykorzystał do wykonania jakichkolwiek gestów pod adresem ciężko dotkniętej personalnymi stratami opozycji. Miejsce ewentualnych kompromisowych sygnałów zajęły nieomal od razu szyderstwa i irytacja wobec żałoby, także ze strony niektórych czołowych polityków partii. Lider PO mógł spacyfikować te nieprzyjemne incydenty jednym wystąpieniem. Jeśli tego nie zrobił, to dlatego, że ukształtowany po 2005 roku model polityki polegający na wikłaniu opozycji w toksyczne starcia o słowa i gesty był jedyną metodą na sukces, jaką znał. Smoleńskie rekolekcje zostawiły tylko powierzchowne ślady w społecznej świadomości, a rekordowo wysokie poparcie dla PO pod koniec roku (zwykle to trudny czas dla rządzących) to w gruncie rzeczy nagroda za zastosowanie tej metody. Smutny to morał.

Dotyczy to także merytorycznych następstw Smoleńska. Dochodzenie w sprawie katastrofy zostało nie tylko częściowo oddane Rosjanom, ale było prowadzone w jego polskim segmencie tak, że Włodzimierz Cimoszewicz porównał je na początku do śledztwa w sprawie włamania do garażu. Potem to się zmieniało, ale nigdy do końca. Indolencja rządu w tych kwestiach była zresztą po trosze wpisana w system – na przykład prokuraturę wyjętą spod wszelkiej kontroli.

Także inne zmiany polityczne można by sobie łatwo wytłumaczyć, gdyby nie towarzysząca im natrętna pedagogika prowokująca rozmaite środowiska. Ocieplenie stosunków z Rosją nie jest konsekwencją katastrofy smoleńskiej, ale następstwa sytuacji geopolitycznej zarówno Kremla, jak i Warszawy. Czy musiały temu jednak towarzyszyć takie natrętne symbole, jak budowa pomnika bolszewickim najeźdźcom w Ossowie albo faktyczna rehabilitacja generała Jaruzelskiego? W tym przypadku były to inicjatywy nowego prezydenta Bronisława Komorowskiego, nie Tuska. Składane są jednak na karb całego obozu rządzącego.

[srodtytul]Reformy raz jeszcze[/srodtytul]

W cieniu tych tak absorbujących symboliczne myślenie Polaków zdarzeń mniej zauważona została inna istotna zmiana. Donald Tusk, pozbawiony w następstwie wyborów prezydenckich naturalnego alibi (weto Lecha Kaczyńskiego nie pozwala), musiał raz jeszcze zmierzyć się z problemem tak zwanych reform, do których przeprowadzenia wzywali go od dawna liberalni ekonomiści i komentatorzy. I ogłosił na posiedzeniu Krajowej Rady swojej partii nową doktrynę: nie należy forsować trudnych przedsięwzięć ważnych głównie dla przyszłych pokoleń.

Czy wizja Tuska jako lekkomyślnego pasikonika jest do końca prawdziwa? Jesienią rząd zaproponował trochę kosmetycznych innowacji na różnych polach (w tym w służbie zdrowia), jest też zaangażowany w popychanie, acz niezbyt gorliwe, paru fundamentalnych reform (szkolnictwo wyższe). Niemniej ta deklaracja zaostrzyła relacje ekipy Tuska z „partią ekonomistów”, ba, wywołała pomruki niezadowolenia niektórych polityków własnego obozu (Grzegorz Schetyna) gotowych używać tej kwestii w wewnątrzpartyjnych rozgrywkach.

Spór wokół niej może się stać istotny w roku przyszłym, o ile rosnący deficyt budżetowy i skrupulatnie rozliczany przez Leszka Balcerowicza dług publiczny zaważą na stanie polskich finansów. Zmieniając stan gorączkowego oczekiwania w sytuację katastrofy. A zza tych groźnych wizji wyłaniają się jeszcze groźniejsze. Już nawet lewicowiec Jacek Żakowski wtóruje tradycyjnym katolikom w przypominaniu o fundamentalnych zagrożeniach tkwiących w demografii. Wtóruje, bo widzi oczyma wyobraźni rozsadzony system emerytalny.

Ta druga wojna na słowa, nie tak widowiskowa jak smoleńska, jest o tyle paradoksalna, że rząd nie ma w niej wyraźnego przeciwnika poza samą rzeczywistością. Jest takim przeciwnikiem garstka ekspertów, tych jednak można – do czasu – lekceważyć. Ani skoncentrowany na Smoleńsku prezes PiS, ani skoncentrowani na politycznym przetrwaniu liderzy SLD i PSL, nie przedstawiają alternatywnego programu, nawet jeśli korzystają z wyliczeń profesora Krzysztofa Rybińskiego, żeby zrobić Tuskowi i ministrowi finansów Jackowi Rostowskiemu przykrość. Zresztą sam profesor Rybiński nie zawsze wskazuje najbardziej klarowne źródła oszczędności i pomysły na inną filozofię finansów publicznych. On tylko bije na alarm. Rostowski odpowiada na razie coraz bardziej bezceremonialnymi księgowymi sztuczkami. Czym odpowie w przyszłym roku?

O ile strukturalna słabość opozycji w tych kwestiach jest nawet zrozumiała (całą scenę mamy nachyloną w kierunku etatystyczno-socjalnym), o tyle nie spełnia ona swoich podstawowych funkcji także tam, gdzie by mogła. Dwa przykłady.

Rząd został upomniany przez Komisję Europejską, że nie przestrzega zasad antypowodziowej dyrektywy (wcześniej debata o powodzi została przytłumiona przez pokojową kampanię prezydencką). A z drugiej strony rok 2010 był kolejnym rokiem wchodzenia w życie reformy edukacji zakładającej bardzo wczesną specjalizację młodzieży licealnej, co uderza w wykształcenie ogólne (na przykład w lekcje historii). Oba tematy powinny być gratkami właśnie dla opozycji narodowo-konserwatywnej. I wobec obu PiS nabrał wody w usta.

Powody są prozaiczne: brak specjalistów zdolnych do systematycznego recenzowania rządu w tych akurat dziedzinach. A efekt jednoznaczny: nie widzimy polityki tam, gdzie dotyczy ona żywotnych interesów społeczeństwa.

[srodtytul]Nieznośne państwo[/srodtytul]

Ta ocena opozycji nie zmienia faktu podstawowego: to rządowi, to partii rządzącej, należy się surowe recenzowanie za to, jak lekkomyślnie poczyna sobie z polskim państwem. A takiego monitoringu sfery rządowe były w dużej mierze pozbawione, także w następstwie coraz bardziej ograniczającego pluralizm kształtu rynku mediów. Premier Tusk w kolejnych wywiadach (ostatnio w „Polityce”) uznaje miażdżące oceny stanu polskiego państwa za wyraz ponuractwa Jarosława Kaczyńskiego. Tymczasem wszyscy mamy z tym państwem podstawowy kłopot. Rok 2010 z katastrofą smoleńską, ujawniającą kiepski stan polskiego lotnictwa i brak asertywności w stosunku do potężniejszego sąsiada, powinien nam to unaocznić w pełni, nawet jeśli walka na symbole przesłaniała realne dylematy i wyzwania.

Na razie wnioski utonęły w optymistycznym szczebiocie starego premiera i nowego prezydenta, którzy za wyraz siły państwa uznali sprawność w organizowaniu... uroczystych pogrzebów. Może poradzą sobie z tymi wnioskami chociaż historycy?

Gdy 2010 rok się zaczynał, można było mieć wrażenie, że w polskiej polityce będzie to rok domykania tego, co nieuchronne. Gdy się kończył, to, co nieuchronne się domknęło, acz w innych okolicznościach. Przez dłuższą chwilę zdawało się, że historia nie tylko się nie skończyła, ale nabrała przyspieszenia. A tak naprawdę nabiera go cały czas. W rytmie sporu z Rosją o smoleńskie śledztwo i tykania bomb podłożonych pod polskimi finansami.

Pozostało 96% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?