Napieralski nie miał dobrej prasy. Nie tylko i nie przede wszystkim ze względu na polityczną brutalność. Polacy, w tym i mainstreamowe media, i salon, przyzwyczaili się do politycznej brutalności. Rzecz była w merytoryce. Jego wewnątrzpartyjni konkurenci aż przebierali nogami do wymarzonej wizji uczynienia z lewicy trwałej przystawki potężnej partii centrowej. Można było wręcz odnieść wrażenie, że tak bardzo chcieliby być platformersami, że w sprzyjającej sytuacji gotowi byliby wręcz formalnie roztopić SLD w Platformie za cenę dobrej pozycji w jej władzach dla „rozsądnych, europejskich centrolewicowców".
Był to efekt traumy porywinowej, a także fenomenu PO z lat 2005 – 2007, która potrafiła przedstawić się wielkomiejskim wyborcom jako siła polityczna odpowiadająca ich wrażliwości i jako jedyna potrafiąca odsunąć od władzy znienawidzony PiS. Ale nie tylko. Był to też skutek wieloletnich procesów wewnętrznego upodabniania się SLD-owskich elit do postsolidarnościowych liberałów i psychologicznej osmozy obu grup. Efekt ten wzmacniało uświadamianie sobie dylematu, który w wywiadzie dla „Polityki" Leszek Miller oddał słowami: „Jeśli lewica chce zwracać się do swego tradycyjnego elektoratu – ubogiego, bezrobotnego, słabszego społecznie – to zwykle ma kłopot z utrzymaniem kulturowej tożsamości. Bezrobotny z pegeerowskiej gminy, patrząc na Paradę Równości i widząc tam Napieralskiego mówiącego o prawach homoseksualistów, traci ochotę, żeby na SLD głosować".
Drugą stronę tego dylematu dobrze oddaje wypowiedź sprzed lat Ryszarda Kalisza (skądinąd obecnie czołowego krytyka Napieralskiego), który w czasie procesu Kwaśniewski – „Życie" powiedział z pogardą, że dziennik ten opiera się na zeznaniach świadków o niskiej pozycji społecznej... A także Wiesława Kaczmarka, który kandydując na przewodniczącego SdRP, powiedział, że chciałby doprowadzić do tego, by rzeczą normalną było, iż na posiedzenia kierownictwa lewicowej partii przyjeżdża się luksusowymi samochodami.