Piotr Skwieciński: Grzegorz Napieralski - sfinks z SLD

Gdyby jeszcze nawet rok temu ktoś publicznie powiedział, że Grzegorz Napieralski zostanie rozgrywającym polskiej sceny politycznej, zostałby bezlitośnie obśmiany – pisze publicysta „Rzeczpospolitej"

Publikacja: 22.02.2011 18:18

Gdyby rok temu ktoś powiedział, że Grzegorz Napieralski zostanie rozgrywającym sceny politycznej, zo

Gdyby rok temu ktoś powiedział, że Grzegorz Napieralski zostanie rozgrywającym sceny politycznej, zostałby wyśmiany - pisze Piotr Skwieciński (na zdjęciu kampania samorządowa w Warszawie, 9.10.2010 r.: od lewej Dariusz Szwed, przewodniczący Zielonych 2004, Grzegorz Napieralski, Małgorzata Tkacz-Janik, przewodnicząca Zielonych 2004)

Foto: Fotorzepa, Danuta Matłoch Danuta Matłoch

Napieralski nie miał dobrej prasy. Nie tylko i nie przede wszystkim ze względu na polityczną brutalność. Polacy, w tym i mainstreamowe media, i salon, przyzwyczaili się do politycznej brutalności. Rzecz była w merytoryce. Jego wewnątrzpartyjni konkurenci aż przebierali nogami do wymarzonej wizji uczynienia z lewicy trwałej przystawki potężnej partii centrowej. Można było wręcz odnieść wrażenie, że tak bardzo chcieliby być platformersami, że w sprzyjającej sytuacji gotowi byliby wręcz formalnie roztopić SLD w Platformie za cenę dobrej pozycji w jej władzach dla „rozsądnych, europejskich centrolewicowców".

Był to efekt traumy porywinowej, a także fenomenu PO z lat 2005 – 2007, która potrafiła przedstawić się wielkomiejskim wyborcom jako siła polityczna odpowiadająca ich wrażliwości i jako jedyna potrafiąca odsunąć od władzy znienawidzony PiS. Ale nie tylko. Był to też skutek wieloletnich procesów wewnętrznego upodabniania się SLD-owskich elit do postsolidarnościowych liberałów i psychologicznej osmozy obu grup. Efekt ten wzmacniało uświadamianie sobie dylematu, który w wywiadzie dla „Polityki" Leszek Miller oddał słowami: „Jeśli lewica chce zwracać się do swego tradycyjnego elektoratu – ubogiego, bezrobotnego, słabszego społecznie – to zwykle ma kłopot z utrzymaniem kulturowej tożsamości. Bezrobotny z pegeerowskiej gminy, patrząc na Paradę Równości i widząc tam Napieralskiego mówiącego o prawach homoseksualistów, traci ochotę, żeby na SLD głosować".

 

 

Drugą stronę tego dylematu dobrze oddaje wypowiedź sprzed lat Ryszarda Kalisza (skądinąd obecnie czołowego krytyka Napieralskiego), który w czasie procesu Kwaśniewski – „Życie" powiedział z pogardą, że dziennik ten opiera się na zeznaniach świadków o niskiej pozycji społecznej... A także Wiesława Kaczmarka, który kandydując na przewodniczącego SdRP, powiedział, że chciałby doprowadzić do tego, by rzeczą normalną było, iż na posiedzenia kierownictwa lewicowej partii przyjeżdża się luksusowymi samochodami.

Wielu działaczy SLD – aparatczykowskie korzenie z pewnością w tym nie przeszkadzały – traktowało lewicowy społecznie charakter partii jako sztafaż, zło konieczne, czuło się natomiast częścią liberalnej elity. Współgrał z tym cynizm większości eseldowskiej młodzieży. Nastroje te skumulowały się po klęsce związanej z aferą Rywina. Upadek potężnej do niedawna partii sprzyjał myśleniu ucieczkowemu. Poczucie liberalnej tożsamości i chęć ucieczki z chybotliwej lewicowej łódeczki w cień burt, a może i na pokład potężnego platformerskiego krążownika, potęgowały się nawzajem.

Napieralski wystąpił przeciw temu myśleniu. Opowiedział się za klasyczną lewicową tożsamością w trzech sferach – kulturowej, historycznej (obrona PRL) i gospodarczo-społecznej. Obrywał za to potężnie i dalej obrywa od „Gazety Wyborczej", od zawsze kibicującej projektom połączenia sił „europejskich" przeciw ciemnogrodowi. Ale wygrał. Obrona podmiotowości i tożsamości lewicy wymagała od Napieralskiego przywrócenia równowagi, demonstracyjnego podkreślenia, że wobec obu wielkich partii SLD zachowuje równy dystans. Telewizyjna koalicja z PiS była wynikiem arogancji Platformy, która długo uważała, że eseldowcy są skazani na pokorne wspieranie PO zawsze i wszędzie. Ale była również spowodowana koniecznością pokazania, że Sojusz jest niepodległy.

 

 

Teraz jednak podmiotowość została udowodniona, tożsamość utrwalona. A w dodatku Platforma osłabła, ewentualny sojusz z nią nie byłby już równoznaczny z redukcją SLD do roli zagrożonej wchłonięciem przystawki, a jej lidera do roli paprotki. Teraz Napieralski może doprowadzić do koalicji. I jest ona wielce prawdopodobna. Bo Donald Tusk został już chyba skutecznie, mówiąc językiem Kubusia Puchatka, odbrykany. Nie jest już tym farciarzem sprzed dwóch lat, niepodzielnym władcą wyobraźni wyborców, który mógł pozwolić sobie na publiczne poniżanie potencjalnego partnera (jak przy okazji ustawy telewizyjnej) i wielkopańskie wzruszenie ramionami na objawy jego niezadowolenia. Teraz Napieralski może się z Tuskiem dogadać.

Byłaby to koalicja w pewnym sensie naturalna. Odpowiadająca wrażliwości większości i działaczy, i wyborców SLD, których do koalicji z Platformą skłania żywa niechęć wobec kulturowego konserwatyzmu będącego konstytutywną cechą PiS. Część działaczy Sojuszu obawia się również antykorupcyjnych haseł PiS, mogących w wypadku powrotu tej partii do władzy przemienić się w praktykę. Wreszcie – PiS wciąż wzbudza w SLD-owcach niechęć ze względu na swój tradycyjny antykomunizm. Wprawdzie w czasie kampanii prezydenckiej Jarosław Kaczyński zrobił wiele, by złagodzić ten element ideologiczny, ale po wyborach z hukiem wycofał się z tego złagodzenia. Te pokrętne a demonstracyjnie nieszczere manewry zrobiły na działaczach postpeerelowskich wyjątkowo złe wrażenie. Bardzo to zawęziło pole manewru tym eseldowcom i – szerzej – działaczom lewicowym, którzy z różnych względów woleliby koalicję z PiS, postrzeganym przez nich jako partia populistyczna, ale plebejska i skłonna do kierowania się dobrem grup gorzej sytuowanych, niż z Platformą, którą uważają za ugrupowanie realizujące interesy wielkiego kapitału i wyższej klasy średniej.

 

 

W artykule opublikowanym w „Rzeczpospolitej" sposób myślenia tych lewicowców ciekawie przedstawił Michał Syska z „Krytyki Politycznej" („Rz", „Lewico, nie idź z Platformą", 11 lutego 2011 r.). Jego zdaniem na skutek obejmowania Polski efektami globalnego kryzysu „tworzy się przestrzeń dla lewicy, która może się stać rzecznikiem aspiracji grup społecznych, niebędących w gronie beneficjentów procesów modernizacyjnych... Lewicy sprzyjać będą także rosnące niezadowolenie społeczne związane z podwyżkami cen oraz trudna sytuacja budżetu, która spowoduje zapewne szereg społecznie niepopularnych decyzji rządu". Według Syski „PiS, skupiony na wyjaśnieniu katastrofy smoleńskiej i budowie wokół niej politycznej tożsamości, nie będzie w stanie zagospodarować tych frustracji".

Publicysta, związany z wrocławskim Ośrodkiem im. Lassalle'a uważa, że w tej sytuacji „sygnały o gotowości części polityków SLD do współtworzenia po jesiennych wyborach koalicji rządowej z Platformą można odczytywać jako rezygnację lewicy z gry o wysokie stawki". „Współrządzenie w trudnej sytuacji gospodarczej z ugrupowaniem neoliberalnym, w dodatku w roli mniejszego partnera", jest ponadto – zdaniem Syski – dla lewicy ryzykowne, bowiem „za społecznie niepopularne decyzje hipotetycznego rządu PO – SLD spadkiem społecznego poparcia zapłaciłaby przede wszystkim lewica. Jedyną siłą opozycyjną i największym wygranym nowego układu politycznego stałoby się PiS, które zapewne odkurzyłoby na tę okoliczność dyskurs o Polsce solidarnej". Takie opinie są jednak na lewicy w mniejszości.

Wszystko wskazuje na to, że znacznie bardziej reprezentatywny jest tu Leszek Miller, który znaczną część wspomnianego wywiadu udzielonego „Polityce" poświęcił (notabene wspólnie z rozmawiającym z nim Jackiem Żakowskim) destruowaniu ewentualności współpracy SLD z PiS i zachwalaniu idei koalicji z Platformą. Miller jest w oczywisty sposób skrajny przez swoją anachroniczność. Lansowana przez niego idea rządu wszystkich nie-PiS-owskich sił parlamentarnych w celu trwałej izolacji Kaczyńskiego odpowiada bowiem nastrojom mediów, elit i wielkiej części wyborców sprzed trzech – czterech lat, ale od tego czasu wiele się zmieniło. Jego tak jednoznaczne deklaracje utrudniają też sytuację Napieralskiemu.

Przewodniczący SLD zapewne wprowadzi w końcu Sojusz do koalicji z PO, ale musi przecież wytargować od Tuska jak najwięcej, więc powinien utrzymywać partnera w przekonaniu, że możliwe są inne rozwiązania. Enuncjacje Millera – którego bliskość z Napieralskim jest znana – pracują w dokładnie odwrotnym kierunku. Niemniej to Miller jest bliższy nastrojom większości SLD. A Napieralski nie może zbojkotować nastrojów wewnątrz partii, nie mając ku temu bardzo mocnych argumentów. Tym bardziej że jeszcze jeden czynnik sprzyja koalicji z Platformą. Michał Krzymowski przedstawił we „Wprost" obraz siedziby SLD na Rozbrat, napełnianej od pewnego czasu przez powracających tam „byłych podsekretarzy stanu, dyrektorów departamentów i dyplomatów związanych z lewicą", a także ludzi nowych, młodych. A „wszystkich łączy jeden cel – władza". Z pewnością jest to czynnik, który oprócz innych opisanych wyżej dodatkowo sprzyja parciu na koalicję z Platformą. Bo dać władzę może ona znacznie prościej niż wątpliwe układy z PiS. A jak już da, to ta władza będzie zapewne znacznie bardziej stabilna.

 

 

Z kręgów PiS-owskich dochodzą sugestie utworzenia rządu SLD – PSL, bez udziału partii Kaczyńskiego, ale wspieranego przez nią. Miller celnie zauważa, że jest to propozycja sformułowana – zapewne rozmyślnie – bardzo kusząco, bo w takim układzie stanowisk dla eseldowców byłoby znacznie więcej niż w wypadku koalicji z którąkolwiek wielką partią. Ponadto zdjęłoby to z Napieralskiego część wewnątrzpartyjnego odium za związek ze znienawidzonym Kaczorem, dając mu zarazem wymarzone premierostwo. Na mniejszą skalę ten wariant – praktycznej koalicji, przy jednoczesnym obustronnym konsekwentnym „rżnięciu głupa" i zaprzeczaniu jej istnieniu – obaj partnerzy przećwiczyli już przy okazji mediów publicznych.

Nie sądzę jednak, aby Napieralski nie dostrzegał, że ten wariant jest potencjalnie śmiertelny dla SLD, a zwłaszcza dla niego osobiście. Bo jego realizacja oznaczałaby, że najpierw musiałby stoczyć bardzo ostrą walkę wewnątrz własnej partii (ze względu na niepopularność koncepcji wiązania się z Kaczyńskim), a potem stałby się całkowicie uzależniony od tegoż Kaczyńskiego. Lider PiS od powstałego układu byłby bowiem uzależniony w wielokrotnie mniejszym stopniu, mógłby w każdej chwili wycofać swoje poparcie albo, formalnie go nie wycofując, formułować wobec Sojuszu coraz to nowe warunki. Będąc zakulisowym „twórcą królów", z całą pewnością grałby też z drugim partnerem – ludowcami. W efekcie nie tylko premierostwo, ale i polityczne życie Napieralskiego – który w układ z PiS musiałby zainwestować cały swój autorytet i z niepowodzenia byłby rozliczony – zawisłoby na kaprysie jedynowładcy z ulicy Nowogrodzkiej. PiS-owi natomiast taki układ daje niepomiernie więcej. Przede wszystkim – by znów zacytować Leszka Millera – możliwość dokonania zemsty. Czyli deplatformizacji kraju, dokonywanej częściowo rękami rządu (Napieralski musiałby realizować brzegowe warunki Kaczyńskiego – patrz wyżej), a częściowo – własnymi (jakieś elementy machiny państwowej i mediów publicznych byłyby zapewne oddane ludziom zaufania PiS).

Ponadto Kaczyński posiadałby zdolność faktycznego blokowania nieakceptowanych przez niego pomysłów Sojuszu (nacisk na samego Napieralskiego, groźba wycofania poparcia i, co za tym idzie, upadku rządu, wspólna gra z PSL przeciw SLD). Marnie wróżyłoby to pomysłom na kulturowe reformy w zapaterystowskim stylu, co dodatkowo frustrowałoby Sojusz i dawało amunicję wewnątrzpartyjnym przeciwnikom Napieralskiego. Koalicja z Platformą byłaby z pewnością bezpieczniejsza.

 

 

Chyba że Platforma jako tako wygra wybory, ale zużyje się tak, że na skutek kryzysu gospodarczego, skrajnie niekorzystnego przebiegu sprawy smoleńskiej, ciągu afer i ujawnianych przykładów nieudolności zacznie śmierdzieć trupem. W takim wypadku związek z nią mógłby teoretycznie pociągnąć koalicjanta na dno. Bardziej prawdopodobne wydaje się jednak, że Napieralski potrafiłby wówczas wykorzystać szansę na wykreowanie się jako lepszego, uczciwszego, nieuwikłanego i efektywniejszego oblicza rządu, w którym to kreowaniu mógłby liczyć na pomoc ze strony większości mainstreamowych mediów. Gdyby Napieralski zdołał – a sądzę, że będzie miał ku temu możliwości, bo partner, czyli PO, może być w położeniu nieledwie przymusowym – właściwie ze swojego punktu widzenia ukształtować rząd, w którym byłby wicepremierem, mógłby bardzo ułatwić tego rodzaju lans, minimalizując jednocześnie szkodliwe skutki krytyki z lewa w duchu cytowanego powyżej Syski.

Można sobie wyobrazić taką konstrukcję rządu, w której SLD pieczołowicie oddaliłby od siebie odpowiedzialność za resorty gospodarcze. Przejąłby natomiast tę część polityki społecznej, która daje możliwość podjęcia ofensywy kulturowej (wszelkiego rodzaju pełnomocnicy ds. praw i równości). Otrzymałby również obszar szeroko pojętej innowacyjności. Ta sfera osobiście interesuje Napieralskiego, ale ważniejsze, że jak mało która pasuje do lansowania wizji odnowionego Sojuszu jako partii młodej, efektywnej, profesjonalnej itd., itp. Nawiasem mówiąc, idea rządu platformersko-eseldowskiego bardzo pasuje do dalekosiężnej wizji Jarosława Kaczyńskiego. Bowiem choć jego celem pierwszoplanowym jest zemsta na Platformie, a tego nie da się osiągnąć bez sprawowania władzy albo wywierania na nią decydującego wpływu, to gdyby to okazało się teraz niemożliwe, rząd PO – SLD miałby z PiS-owskiego punktu widzenia swoje zalety. Taka konstrukcja pozwoliłaby bowiem na interpretowanie sytuacji jako totalnej wojny „wolnych Polaków" przeciw zjednoczonemu obcemu duchem establishmentowi.

Establishmentowi kradnącemu, opróżniającemu lodówkę, odbierającemu ubogim Polakom opiekę zdrowotną, tradycyjne wartości i niepodległość. A układ PO – SLD byłby, dla PiS-owców i sympatyzujących z tą partią intelektualistów, inkarnacją smoka, z którym walczyli od '89 roku – czyli straszliwego „sojuszu udecko-postkomunistycznego". Wiele przyzwyczajonych do takiej wizji świata serc napełniłoby znowu poczucie sensu, wielu poczułoby się znowu młodo... W jakiejś więc mierze rząd Tusk – Napieralski leży również w interesie PiS. Według pewnej szkoły politycznego myślenia przybliżałoby to narodowo-katolicką rewolucję. A na pewno bardzo dobrze służyłoby ideologicznemu spajaniu własnego obozu.

Sądzę, że urzeczywistnienie koalicji PO – SLD może nie nastąpić tylko w jednym wypadku. Jeśli proces upadku Platformy będzie tak gwałtowny, że będzie ona totalnie zgrana już przed wyborami. Wtedy naprawdę wszystko będzie możliwe. Ale ciągle jest to wariant mało prawdopodobny.

Napieralski nie miał dobrej prasy. Nie tylko i nie przede wszystkim ze względu na polityczną brutalność. Polacy, w tym i mainstreamowe media, i salon, przyzwyczaili się do politycznej brutalności. Rzecz była w merytoryce. Jego wewnątrzpartyjni konkurenci aż przebierali nogami do wymarzonej wizji uczynienia z lewicy trwałej przystawki potężnej partii centrowej. Można było wręcz odnieść wrażenie, że tak bardzo chcieliby być platformersami, że w sprzyjającej sytuacji gotowi byliby wręcz formalnie roztopić SLD w Platformie za cenę dobrej pozycji w jej władzach dla „rozsądnych, europejskich centrolewicowców".

Pozostało 96% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?