Kilka tygodni temu, zainspirowany pracą Romana Graczyka o „Tygodniku Powszechnym", wyraziłem żal, że nikt nie napisał „historii równoległej" Znaku i PAX-u. Po tym felietonie odezwał się dawno nie widziany znajomy z informacją, że książkę o stowarzyszeniu PAX pisze już od ładnych paru lat, ale praca ta zajmie mu jeszcze kęs czasu ? trzeba bowiem przekopać się przez mnóstwo teczek, daleko więcej, niż w wypadku Znaku. W tym także przez teczki ubeckie, i to, żeby nie było wątpliwości, pozakładane bynajmniej nie tzw. figurantom, ale wręcz przeciwnie.
Poczekam spokojnie, sprawa pilna nie jest. Stowarzyszenie PAX jest dziś tematem tylko dla historyków. Chociaż... Może z jednej przyczyny spór o nie ma pewne znaczenie dla obecnej debaty publicznej. Rzecz jest niszowa, ale dla mnie akurat ta nisza jest ważna.
Do tego, by raz jeszcze temat podjąć, przekonał mnie p. Maciej Motas, który na ten sam felieton zareagował tekstem w tygodniku „Myśl Polska". Motas pochwalił mnie za przeciwstawianie się „legendzie o dobrym Znaku i złym PAX-ie", ale generalnie potępił moją interpretację historii tego drugiego stowarzyszenia, twierdząc, że jej nie rozumiem. Ja mam wrażenie, że on nie zrozumiał słów, które pochwalił. Bynajmniej nie twierdziłem, że w ostatecznym rozrachunku między obydwoma stowarzyszeniami można postawić znak równości. Ja twierdziłem, że wyszły one z tych samych założeń, i u swego zarania były równie kolaboracyjne względem reżimu, którego upadku w przewidywalnym horyzoncie czasowym nikt wtedy nie przewidywał. Dopiero od pewnego punktu ich drogi zaczęły się rozchodzić. Znak zaczął grawitować ku opozycji; PAX zabrnął w kompromitujące służalstwo wobec Jaruzelskiego i zwalczał uparcie „Solidarność" nawet wtedy, gdy sami komuniści już się z jej historycznym przywódcą zblatowali.
Dla Znaku momentem przełomowym było głosowanie nad poprawkami do peerelowskiej konstytucji, kiedy to Stanisław Stomma samotnie wstrzymał się od głosu. I ostatecznie w swej postawie uzyskał wsparcie organizacji, od tego momentu stopniowo niepokorniejącej wobec władzy. Dla PAX szansą podobnej zmiany kierunku był samotny protest Reiffa przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego. Za ten gest Reiff został z PAX-u usunięty, i losy stowarzyszenia potoczyły się tak, jak już napisałem. Ponieważ u kresu PRL obie organizacje znalazły się w zupełnie innych miejscach, publicyści salonu skłonni są do ahistorycznego rzutowania tych punktów dojścia na całą ich działalność. To właśnie potępiłem i nazwałem bajką ? narrację, w której dobry Stomma od samego początku chciał walczyć z komuną, a zły Piasecki być tylko jej biczem na Żydów.
Maciej Motas najpierw z jakąś złośliwą satysfakcją cytuje wiernopoddańczy list, w którym sterroryzowany przez współpracowników Reiff przepraszał za swój bunt Jaruzelskiego, aby uświadomić mi, że niesłusznie kreuję go, jakoby, na „jedynego sprawiedliwego". (Kreuję? Po prostu doceniam fakt, że jako jedyny przynajmniej próbował zachować się przyzwoicie.) Potem zaś przypomina, iż „[Bolesław] Piasecki wariant »opozycyjności« odrzucił jeszcze w okresie silnej pozycji Stanisława Mikołajczyka". Wywodzi w ten sposób, że zachowanie PAX-owców w latach osiemdziesiątych wynikało z wierności idei nieżyjącego już wtedy wodza, który chciał odbudowania „nie jakiejś tam opozycji, ale ruchu narodowego". I że gdyby PAX poszedł sugerowaną przeze mnie drogą, to znalazłby się pod dominacją KOR, a jego prezesem zostałby ktoś w rodzaju Mazowieckiego. Gdyby Motas chciał być w sposobie myślenia konsekwentny, musiałby uznać, że zdominowanie przez KOR, per saldo zwycięski przy Wałęsie, byłoby ze względów taktycznych daleko lepsze niż zmarginalizowanie przy chylącej się ku upadkowi PZPR, ale tu akurat, w odniesieniu do KOR, włącza się Motasowi moralny pryncypializm, który w odniesieniu do bolszewii uważa za śmieszny i nieendecki.