Lewicki przed wizytą prezydenta USA Baracka Obamy

Czynienie ze „spotkań na szczycie” pierwszoplanowych wydarzeń jest charakterystyczne z jednej strony dla zaścianka, z drugiej zaś dla państw, w których wydarzenia medialne zastępują poważne projekty polityczne – przed wizytą Baracka Obamy w Polsce pisze amerykanista

Aktualizacja: 24.05.2011 09:00 Publikacja: 24.05.2011 02:53

Lewicki przed wizytą prezydenta USA Baracka Obamy

Foto: Fotorzepa, Jak Jakub Ostałowski

Red

Powszechnie wiadomo, jak brzmi recepta na angielski trawnik, któremu nie straszni są żadni spacerowicze: należy go regularnie podlewać i przycinać, najlepiej przez wiele pokoleń. Wiadomo też, do czego doprowadził eksperyment na jednym ze stadionów przewidzianych na Euro 2012. Położona w pośpiechu na nieprzygotowanym podłożu murawa ledwo wytrzymuje jeden mecz i trzeba ją nieustannie wymieniać znacznym nakładem kosztów i pracy.

Jest to, niestety, dobra metafora stosunków polsko-amerykańskich. Zamiast stworzyć długofalowy program osiągania ważnych dla Polski celów, a potem konsekwentnie go realizować, działamy w trybie pożaru, czyli kolejnej „wizyty na najwyższym szczeblu". W dojrzałych demokracjach spotkania takie traktuje się jako jeden z elementów relacji dwustronnych, realizowanych w sposób ciągły. Czynienie z nich pierwszoplanowych wydarzeń jest natomiast charakterystyczne z jednej strony dla zaścianka, z drugiej zaś dla państw, w których wydarzenia medialne zastępują poważne projekty polityczne. Przykre, że w tym gronie znajduje się i współczesna Polska.

Zadanie na pokolenia

W czasach PRL istotny był sam fakt odbycia wizyt przez kolejnych prezydentów amerykańskich, od Richarda Nixona po Jimmy'ego Cartera. Z jednej strony legitymizowały one rządy komunistyczne, z drugiej stanowiły okazję dla Polaków, by zademonstrować swoje prawdziwe przekonania, nawet jeśli na trasie przejazdu znaleźli się w wyniku odgórnych poleceń. W tym kontekście brak wizyty Ronalda Reagana stanowił wyraźny kontrast, bolesny dla władz państwa stanu wojennego i jeszcze bardziej podkreślony przyjazdem George'a Busha już pięć tygodni po pierwszych wolnych wyborach.

W następnej dekadzie cele polskiej polityki wobec Stanów Zjednoczonych były dość oczywiste: uzyskanie pomocy dla dramatycznie słabnącej złotówki, wsparcie w delikatnym procesie wypraszania z Polski wojsk rosyjskich, czynna akceptacja polskich dążeń do członkostwa w NATO. W rezultacie częstych i bliskich kontaktów, a także skutecznej pracy ówczesnych ambasadorów w Waszyngtonie i Warszawie, relacje polsko-amerykańskie stały się na tyle bliskie, na ile było to możliwe przy uwzględnieniu różnic potencjału gospodarczego i politycznego obu tych państw.

Budowanie autentycznego sojuszu jest zadaniem trwającym wiele lat, albo i pokolenia. Można oczywiście szybko podpisać jakiś dokument, który niczego w rzeczywistości nie zagwarantuje. Takimi papierowymi ustaleniami okazał się zarówno traktat amerykańsko-francuski z 1778 r., jak i zobowiązania sojusznicze Wielkiej Brytanii i Francji wobec II Rzeczypospolitej. Z drugiej strony Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych nie łączył w okresie II wojny światowej formalny sojusz: wystarczyła rzeczywista bliskość wypracowana latami współpracy i konsultacji.

Zaciąganie zobowiązań

Polska może dziś założyć, że naszemu bezpieczeństwu nikt i nic nie zagraża ani nie zagrozi. Konsekwencją takiej tezy winno być jednak zaprzestanie wydawania ogromnych sum na armię i przeznaczenie tych kwot choćby na naukę czy kulturę. Nie widać jednak chętnych do formułowania takich postulatów.

Można też przyjąć, że jeśli pojawi się zagrożenie, choćby ze strony państwa upadającego, jakim wyraźnie staje się Białoruś, ciągle przecież dysponująca znacznie silniejszą armią niż Polska, z pomocą przyjdzie nam Unia Europejska. Oczywiście jak tylko odpowiednią zgodę wyrażą w stosownym trybie wszyscy jej członkowie, do czego zapewne dojdzie, gdy zniknie już rzeczywista potrzeba jakiejkolwiek pomocy. Alternatywnym rozwiązaniem byłoby oczekiwanie, że skutecznie zareagują europejscy członkowie NATO. Tyle tylko, że o efektywności procesu decyzyjnego sojuszu można się było przekonać w trakcie kryzysu bałkańskiego.

Można wreszcie starać się zbudować jak najlepsze relacje ze Stanami Zjednoczonymi, czyli jedynym obecnie państwem Zachodu, które jest zdolne do szybkiego i skutecznego działania, czy to w ramach sojuszu północnoatlantyckiego, czy poza nim. To też nie daje nam stu procent gwarancji, ale jest jedyną opcją mającą jakiekolwiek szanse na realizację.

I dlatego słusznie poparliśmy USA w Iraku i Afganistanie. Nasza obecność tam w żadnej mierze nie wpłynęła na rzeczywisty bilans sił, ale stanowiła część wieloletniego zamysłu budowania bliskich relacji z wielkim mocarstwem, tworzenia autentycznego zaufania i zaciągania istotnych zobowiązań, gdyż w polityce zagranicznej nie należy lekceważyć imponderabiliów. I gdy wydawało się, że będziemy ten ważny dla Polski projekt spokojnie i konsekwentnie realizować, pojawiły się starania, by kształtujące się dopiero związki polsko--amerykańskie zniszczyć.

Wycofaliśmy się z Iraku z dnia na dzień, obcesowo powiadamiając o tym Waszyngton. Kilka miesięcy później i tak cała operacja dobiegła praktycznie końca, ale Polsce udało się zaprezentować jako państwo, na którym nie można polegać, kapryśne i lekceważące sojuszników. Na szczęście pohukiwania nawołujące do równie niechlubnego wyjścia z Afganistanu nie znajdują (na razie?) odzewu, ale tylko w Polsce uważa się, że nasza obecność w tym kraju ma naprawdę charakter misji bojowej. Co skądinąd nie pomniejsza naszego przekonania, że jeśli pojawi się zagrożenie dla Polski, to żołnierze innych państw powinni się w pełni zaangażować na naszą rzecz.

Problemy na salonach

Co gorsza, nie okazawszy się spolegliwym sojusznikiem militarnym, nie lepiej radzimy sobie na salonach dyplomatycznych. Staraliśmy się o umiejscowienie w Polsce tarczy antyrakietowej, ale podpisanego porozumienia rząd tak długo nie przekazywał do Sejmu, aż cały pomysł zdążył się zdezaktualizować i zastąpiła go wizja „czegoś gdzieś kiedyś". Później pojawił się postulat baterii Patriot, który został zrealizowany w formule turystycznej: rzadkich wizyt kilku nieuzbrojonych rakiet. Z kolei jeszcze tydzień temu polscy politycy przechwalali się sukcesem w postaci decyzji o stacjonowaniu w Polsce skrzydła, albo i dywizjonu, amerykańskich F-16, a już okazało się, że stacjonować będzie (jeśli w ogóle) pododdział mechaników, a myśliwce tylko czasem przylecą, i to zapewne nieuzbrojone. Takie są skutki, gdy konsekwentne nawadnianie i przycinanie trawy zastępuje się wiarą w to, że łąka przez noc sama wyrośnie.

Polska jest jedynym bodaj poważnym krajem, w którym nie istnieje instytucja na bieżąco śledząca politykę amerykańską i przygotowująca alternatywne scenariusze rozwoju wydarzeń na potrzeby organów decyzyjnych państwa. Obszarem na wschód od Polski zajmuje się wielce zasłużony ośrodek badawczy, Europą Zachodnią cały szereg instytucji, natomiast w problematyce polityki Stanów Zjednoczonych nie specjalizuje się żadna placówka. Co więcej, takich dyskusji nie prowadzi się i w MSZ. Kwestie polityki amerykańskiej są w niej zdominowane przez ministra, z którym nikt nie ośmiela się nie zgadzać. Niewątpliwie Radosław Sikorski zna Waszyngton, ale dobrą politykę tworzy się w procesie ścierania się poglądów, a nie w efekcie jednoosobowych decyzji. Tym bardziej że i na forum rządu nie bardzo widać kogoś wystarczająco kompetentnego, by podjąć dyskusję z ministrem. A efekt takiej sytuacji widać choćby w wywiadzie, jakiego minister udzielił „Rzeczpospolitej" 23 maja br.: pytany kilka razy o perspektywy polsko-amerykańskiej współpracy i polskie plany w tym zakresie, za każdym razem odpowiadał ogólnikami, niemającymi nic wspólnego z pytaniem.

Spokojna drzemka

Gdy Amerykanie chcieli nam sprzedać F-16, każdy odwiedzający Polskę polityk czy przemysłowiec rozpoczynał spotkania od formuły „Dzień dobry, nazywam się tak i tak, a F-16 jest najlepszym samolotem świata". Polska stoi dziś przed wielkim problemem przeciwstawienia się bardzo już wyraźnej akcji storpedowania eksploatacji złóż gazu łupkowego. Po przeciwnej stronie znajduje się nie tylko Rosja, ale i Francja, rozwijająca energię atomową, oraz Niemcy, które poważnie zaangażowały się finansowo we współpracę z Gazpromem. Jedynym sojusznikiem w tym trudnym starciu mogą być dla nas Stany Zjednoczone, które trzeba jednak przekonać, że warto im wchodzić w spór z taką koalicją. I gdy potrzeba absolutnej koncentracji na kwestii, od której na pewno zależy gospodarcza i polityczna przyszłość Polski, otoczenie prezydenta zajmuje się „problemem" zniesienia wiz.

Prezydencki minister stwierdził oto ostatnio, że w rozmowie z Obamą prezydent Komorowski postara się uzyskać informację, dlaczego Polaków wciąż obowiązuje amerykański reżim wizowy. Każde dziecko wie, że powodem jest nieodpowiedzialne postępowanie naszych rodaków, kłamiących w aplikacjach wizowych, ale polski prezydent musi o to zapytać swego amerykańskiego kolegę... Będzie grzeczne i rozbudowane pytanie, potem tłumacz, później równie grzeczna i rozwinięta odpowiedź, znów tłumacz – i tak oto miło upłynie czas przeznaczony na spotkanie. Jeszcze tylko komunikat, że starania o zniesienie wiz trwają, bo to i dla Amerykanów temat zupełnie bezpieczny. Natomiast o kontrofensywie w sprawie gazu łupkowego oczywiście ani słowa, bo po co wywoływać wilka z lasu.

A potem będzie już można zapaść w spokojną drzemkę, bo przecież po niedawnej wizycie prezydenta Komorowskiego w USA i rewizycie Obamy w Polsce na kolejne takie spotkania praktycznie nie ma szans do końca kadencji. A jeśli pojawi się pożar, Amerykanie i tak zdążą nas obudzić.

Oby.

 

Artykuł wykorzystuje częściowo przebieg debat Loży Amerykańskiej, nieformalnego ciała skupiającego osoby zajmujące się w Polsce kwestiami polityki i gospodarki amerykańskiej.

Autor jest profesorem w Instytucie Badań Interdyscyplinarnych UW i Instytucie Stosunków Międzynarodowych UKSW

W opiniach

Radosław Sikorski "Mamy własne zdanie" 23 maja 2011

Powszechnie wiadomo, jak brzmi recepta na angielski trawnik, któremu nie straszni są żadni spacerowicze: należy go regularnie podlewać i przycinać, najlepiej przez wiele pokoleń. Wiadomo też, do czego doprowadził eksperyment na jednym ze stadionów przewidzianych na Euro 2012. Położona w pośpiechu na nieprzygotowanym podłożu murawa ledwo wytrzymuje jeden mecz i trzeba ją nieustannie wymieniać znacznym nakładem kosztów i pracy.

Jest to, niestety, dobra metafora stosunków polsko-amerykańskich. Zamiast stworzyć długofalowy program osiągania ważnych dla Polski celów, a potem konsekwentnie go realizować, działamy w trybie pożaru, czyli kolejnej „wizyty na najwyższym szczeblu". W dojrzałych demokracjach spotkania takie traktuje się jako jeden z elementów relacji dwustronnych, realizowanych w sposób ciągły. Czynienie z nich pierwszoplanowych wydarzeń jest natomiast charakterystyczne z jednej strony dla zaścianka, z drugiej zaś dla państw, w których wydarzenia medialne zastępują poważne projekty polityczne. Przykre, że w tym gronie znajduje się i współczesna Polska.

Pozostało 89% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?