Powszechnie wiadomo, jak brzmi recepta na angielski trawnik, któremu nie straszni są żadni spacerowicze: należy go regularnie podlewać i przycinać, najlepiej przez wiele pokoleń. Wiadomo też, do czego doprowadził eksperyment na jednym ze stadionów przewidzianych na Euro 2012. Położona w pośpiechu na nieprzygotowanym podłożu murawa ledwo wytrzymuje jeden mecz i trzeba ją nieustannie wymieniać znacznym nakładem kosztów i pracy.
Jest to, niestety, dobra metafora stosunków polsko-amerykańskich. Zamiast stworzyć długofalowy program osiągania ważnych dla Polski celów, a potem konsekwentnie go realizować, działamy w trybie pożaru, czyli kolejnej „wizyty na najwyższym szczeblu". W dojrzałych demokracjach spotkania takie traktuje się jako jeden z elementów relacji dwustronnych, realizowanych w sposób ciągły. Czynienie z nich pierwszoplanowych wydarzeń jest natomiast charakterystyczne z jednej strony dla zaścianka, z drugiej zaś dla państw, w których wydarzenia medialne zastępują poważne projekty polityczne. Przykre, że w tym gronie znajduje się i współczesna Polska.
Zadanie na pokolenia
W czasach PRL istotny był sam fakt odbycia wizyt przez kolejnych prezydentów amerykańskich, od Richarda Nixona po Jimmy'ego Cartera. Z jednej strony legitymizowały one rządy komunistyczne, z drugiej stanowiły okazję dla Polaków, by zademonstrować swoje prawdziwe przekonania, nawet jeśli na trasie przejazdu znaleźli się w wyniku odgórnych poleceń. W tym kontekście brak wizyty Ronalda Reagana stanowił wyraźny kontrast, bolesny dla władz państwa stanu wojennego i jeszcze bardziej podkreślony przyjazdem George'a Busha już pięć tygodni po pierwszych wolnych wyborach.
W następnej dekadzie cele polskiej polityki wobec Stanów Zjednoczonych były dość oczywiste: uzyskanie pomocy dla dramatycznie słabnącej złotówki, wsparcie w delikatnym procesie wypraszania z Polski wojsk rosyjskich, czynna akceptacja polskich dążeń do członkostwa w NATO. W rezultacie częstych i bliskich kontaktów, a także skutecznej pracy ówczesnych ambasadorów w Waszyngtonie i Warszawie, relacje polsko-amerykańskie stały się na tyle bliskie, na ile było to możliwe przy uwzględnieniu różnic potencjału gospodarczego i politycznego obu tych państw.
Budowanie autentycznego sojuszu jest zadaniem trwającym wiele lat, albo i pokolenia. Można oczywiście szybko podpisać jakiś dokument, który niczego w rzeczywistości nie zagwarantuje. Takimi papierowymi ustaleniami okazał się zarówno traktat amerykańsko-francuski z 1778 r., jak i zobowiązania sojusznicze Wielkiej Brytanii i Francji wobec II Rzeczypospolitej. Z drugiej strony Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych nie łączył w okresie II wojny światowej formalny sojusz: wystarczyła rzeczywista bliskość wypracowana latami współpracy i konsultacji.