W „Rzeczpospolitej" z 6 czerwca Krzysztof Malczyk i Łukasz Maźnica, studenci Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, ostrzegają, że 51-procentowa ulga na zakup biletów kolejowych jest niepotrzebna i jedynie obciąża budżet państwa, zamiast wyrównywać szanse edukacyjne. Ich zdaniem wydawanie pieniędzy podatnika na to „studenckie becikowe" nie ma sensu. Moim zdaniem ma.

Naiwne myślenie

51-procentową ulgę wprowadzono niedawno, mimo że Platforma Obywatelska była wcześniej temu projektowi niechętna. Ba – w 2009 roku chciała nawet zlikwidować obowiązującą wówczas ulgę 37-procentową. Ostatecznie jednak została ona podwyższona do 51 procent, gdyż taka była przedwyborcza obietnica Bronisława Komorowskiego. Jej wprowadzenie można więc uznać za populistyczne zagranie – trzeba jednak pamiętać, że dla wielu studentów ulga jest bardzo istotna przy domykaniu domowego budżetu, gdy liczy się każda złotówka. Podobnie dla wielu maturzystów z mniejszych miejscowości, którzy wraz z rodzicami zastanawiają się, czy zacząć studia w większym mieście. Wielu z nich rezygnuje właśnie z powodu kosztów dojazdu, dla tej „oszczędności kilkunastu złotych w miesiącu", o której autorzy artykułu piszą, że jest to myślenie naiwne. Ulga na przejazdy jest też ważna w kontekście szerszych zmian w szkolnictwie wyższym wprowadzanych właśnie przez PO, które raczej nie uczynią polskich uczelni bardziej dostępnymi dla uboższych – żeby wspomnieć choćby o odpłatności za drugi kierunek.

System uniwersalny

Autorzy tekstu zwracają uwagę, że ulga niczego nie wyrównuje, gdyż korzystają z niej również zamożni studenci. W związku z tym proponują, żeby kwoty, które państwo wydaje na na ten cel, przeznaczyć na zwiększenie stypendiów socjalnych dla uboższych studentów. Jak twierdzą, „to byłoby rzeczywiste, a nie pozorne, wyrównywanie szans". Pomijają jednak tym samym kilka ważnych kwestii dotyczących świadczeń socjalnych – przede wszystkim to, że system uniwersalny, w którym określone świadczenie otrzymują wszyscy, jest bardziej efektywny niż system selektywny, w którym należy się ono tylko wybranym. Wiemy to dobrze z doświadczeń państw skandynawskich. Czyżby studenci Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie nie słyszeli o tym na zajęciach? Kierowanie pieniędzy do wyselekcjonowanej grupy jest czasochłonne i skomplikowane. Potrzeba do tego specjalnej administracji, którą państwo przecież też musi opłacić z kieszeni podatników. Potrzeba kryteriów, na podstawie których określona grupa ludzi będzie otrzymywać świadczenie, potrzeba ich weryfikacji i kontroli. Od razu rodzi się jeszcze jeden problem: co z tymi, którzy kryterium finansowe (np. poziom dochodu w rodzinie) przekroczą zaledwie o kilka złotych? System selektywny nie pozwoli im już na uzyskanie świadczenia, choć przecież ich sytuacja materialna nie będzie się zbytnio różnić od tych, którzy na daną ulgę czy zapomogę się załapią. Zgadzam się, że bogatych stać na to, by opłacać sobie podróże koleją. I nie tylko na to. Ale w takim razie może lepiej by było, gdyby płacili wyższe podatki? Gdyby dokładali więcej do wspólnego budżetu – odpowiednio do swoich zarobków, fakt, że korzystają z ulg czy innych świadczeń, nie budziłby żadnych wątpliwości. Chyba że studenci krakowskiego uniwersytetu chcieliby, zgodnie ze swoją logiką, zlikwidować również studenckie ulgi na bilety do teatrów, kin i muzeów. Bo przecież bogatych i tak na kulturę stać, prawda?

Antycywilizacyjny skandal

Autorzy artykułu piszą przewrotnie, że dostępność usług PKP w Polsce jest różna w poszczególnych regionach, więc dofinansowywanie przez państwo biletów „zwiększa tylko rozbieżności pomiędzy osobami, które mogą bądź nie mogą korzystać z usług kolejowych". Otóż brak połączeń (i przewidywane likwidowanie kolejnych) w niektórych częściach kraju jest antycywilizacyjnym i antyedukacyjnym skandalem. Używanie tego jako argumentu za zniesieniem ulg na przejazdy to postawienie problemu na głowie. Malczyk i Maźnica podają też, ile z tytułu ulg państwo dopłaca do PKP Intercity. Warto się przy tej okazji  zastanowić, czy dofinansowywanie tej czysto komercyjnej spółki kolejowej jest rzeczywiście słuszne. IC każe sobie przecież słono płacić za przejazdy, zwłaszcza w pociągach ekspresowych, a jej rozwój od początku odbywał się kosztem upadających połączeń regionalnych i lokalnych. Być może więc dofinansowanie z budżetu biletów należałoby lepiej ukierunkować – np. państwo dopłacałoby do biletów tylko przewoźnikom świadczącym usługi transportu publicznego, w tym na trasach niedochodowych. Jeśli proponowane przez autorów artykułu zniesienie ulgi rzeczywiście coś „wyrówna", będzie to wyłącznie równanie w dół, sprawiające, że biedni staną się jeszcze biedniejsi. I to w Polsce, gdzie różnica w zarobkach między ludźmi najbiedniejszymi i bogatymi już jest prawie 14-krotna (dla porównania, w Szwecji ten współczynnik wynosi 1:5). Ja natomiast chciałbym żyć w kraju, w którym ludzie ubożsi czują się godnie, a najbogatsi mają poczucie dobrze spełnionego obywatelskiego obowiązku. Czy młodzi Finowie albo Szwedzi zastanawiają się przed podjęciem studiów, czy będzie ich stać na dojazdy? Nie sądzę. W naszym kraju dzieje się tak często. Obowiązująca ulga na przejazdy wciąż jeszcze pomaga podjąć pozytywną decyzję.

Autor jest studentem hebraistyki i kulturoznawstwa w ramach Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych na Uniwersytecie Warszawskim. Członek zespołu „Krytyki Politycznej"