Już dziś można wyciągnąć pewne wnioski z kampanii wyborczej. Po pierwsze – Donald Tusk, któremu w ciągu ostatniego półtora roku parokrotnie wieszczono polityczną śmierć, nie tylko przeżył, ale pozostaje głównym personalnym atutem Platformy. A w zasadzie jej personalnym atutem jedynym. Oczywiście – widać, że jego magnetyzm to nie to, co kiedyś, że w pewnym stopniu się zgrał. Ale wielokrotnie mniej niż wszyscy chyba jego współpracownicy.
Tuskowi udało się to głównie dlatego, że zdołał konsekwentnie doprowadzić do personalnego utożsamienia go z czymś, co nazwałbym "antykaczyzmem skutecznym". Początek tego procesu to ostatnie pięć minut debaty Tusk – Kwaśniewski sprzed czterech lat, gdy lider PO zwrócił się do potencjalnych wyborców SLD, aby zagłosowali na jego partię, bo "tylko my mamy szansę odsunąć PiS".
Zjawisko to trwało przez następne lata, trwa i teraz. Nie rozumiał go Palikot, który zakładał, że da się obejść Tuska i wygrać na demonstrowaniu postawy "antykaczyzmu" jeszcze bardziej radykalnego. Nie pojmował, że wyborcy antykaczystowscy nie poszukują w ogromnej większości radykalizmu, tylko skuteczności.
Po drugie – widać, że antypisowskie emocje, które parokrotnie wydawały się kończyć, osłabły, ale istnieją nadal. Politycy PiS tłumaczą to z reguły nagonką mediów. To prawda, ale ta nagonka jedynie intensyfikuje emocje, które istnieją samodzielnie. A związane są głównie z faktem, że – po prostu – większość Polaków nie chce narodowo-katolickiej rewolucji, którą wydaje się proponować ta partia.
PiS jednoznacznie utożsamiło się bowiem z konsekwentnym konserwatywnym protestem przeciw współczesności, z wizją Polski jako kraju niemalże okupowanego i ze smoleńskim mesjanizmem. A te poglądy są całkiem zwyczajnie odrzucane przez większość Polaków, i to tu leży przyczyna relatywnie słabych sondaży PiS.