"Spiegel" na swojej stronie internetowej ogłosił: "Niemcy sarkają na swego wielkiego ojca - dziadka". Użyto złośliwej gry słów: "Gross-Vater" znaczy wielki ojciec, ale pisane razem oznacza dziadka.

Nasze media powtarzały te lekceważące sądy, nierzadko tyle samo miejsca poświęcając papieskim mszom, w których uczestniczyło od 70 do 100 tysięcy ludzi (jak na warunki niemieckie – dużo), co parotysięcznym demonstracjom antyklerykalnych pieniaczy. Reakcje niemieckich komentatorów  nie dziwią, jeśli się pamięta, że klęskę tej pielgrzymki ogłoszono, zanim jeszcze Benedykt postawił stopę na niemieckiej ziemi.

Tymczasem papież przyjechał do ojczyzny, aby przemówić do rodaków bez filtru mediów suflujących potrzebę liberalnych zmian w Kościele. Ponad głowami kościelnych dysydentów  w rodzaju Hansa Künga czy suspendowanego księdza Stefana Hipplera, których opinie telewizyjni showmani traktują jak wyrocznię w sprawach  wiary.

Benedykt XVI mądrze wykorzystał cztery dni w Niemczech. W Bundestagu przypomniał politykom, iż to, że większość parlamentarna jest zdolna przegłosować prawo naruszające godność człowieka, nie czyni automatycznie tego prawa dobrym i sprawiedliwym.  W Berlinie i Fryburgu zaakcentował, że kryzys niemieckiego Kościoła nie wynika z kryzysu instytucji, lecz wiary. I że "letni chrześcijanie" są dla Kościoła groźniejsi niż ataki na katolicyzm. Protestantom przypomniał, że bardziej palące od zmian doktrynalnych (takich jak możliwość udzielania komunii małżonkom z obu wyznań) jest zjawisko odwracania się Niemców od Boga. Jednocześnie Ojciec Święty spotkał się – bez kamer  – z ofiarami molestowania przez księży.

Krótko mówiąc, papież odrzucił sugestie, że Kościół albo się zmieni według liberalnych recept, albo zginie. I że rozwodniona wiara ponownie zapełni świątynie. Taką wizję odbudowy siły Kościoła można akceptować lub nie. Ale teza, że papież nie miał Niemcom nic do powiedzenia, jest zabawna. Pewnie wynika z irytacji, że Benedykt XVI nie uległ natrętnym podszeptom kościelnych modernistów.