Kiedy w marcu 2008 roku Elżbieta Radziszewska obejmowała stanowisko pełnomocnika rządu do spraw równego traktowania, znalazła się w dość niekomfortowej sytuacji. Funkcja ta bowiem nie jest zwykłym urzędem. Z założenia ma ona charakter ideologiczny i narażona jest na roszczenia środowisk feministycznych. Jakakolwiek próba pełnienia jej niezależnie od ideologicznych uwikłań, oznacza wystawienie się na ataki z lewa.
Urząd z Unii
Urząd pełnomocnika ma swoją genezę w przygotowaniach Polski do członkostwa w Unii Europejskiej. Stanowisko to musiało zostać stworzone, aby Polska wykazała się polityką antydyskryminacyjną (poszanowanie praw człowieka i praw mniejszości), będącą jednym z warunków wejścia do UE. A że w tym okresie władzę nad Wisłą miał SLD, utworzenie urzędu przyszło tym łatwiej, że stało się jednym z elementów realizacji programu tego ugrupowania.
Już sama formuła polityki antydyskryminacyjnej zawierała istotny komponent ideologiczny. W gruncie rzeczy chodziło przecież o dość jednostronne rozumienie dyskryminacji. W praktyce urząd pełnomocnika był jednoznacznym światopoglądowo narzędziem, lobbującym na rzecz całkowitego zalegalizowania aborcji czy też prawnego uprzywilejowania osób homoseksualnych.
Gdy w roku 2005 władzę po SLD przejęło PiS, Polska była już członkiem Unii. Urząd pełnomocnika został zlikwidowany jako zbędny, a część jego kompetencji znalazła się w zakresie podsekretarza stanu w Ministerstwie Pracy i Polityki Społecznej. Jednak dwa i pół roku później premier Donald Tusk go przywrócił.
I tu można się zastanawiać nad tym, dlaczego tak się stało. Prawdopodobnie dlatego, iż PO, wygrywając w roku 2007 wybory parlamentarne, stała się zakładniczką również środowisk domagających się walki z pozostałościami PiS-owskiego „ciemnogrodu". A więc z szeroko pojmowaną polityką prorodzinną, nawet jeśli PiS realizowało ją dość ostrożnie i wybiórczo. Tyle że stanowisko pełnomocnika przypadło Elżbiecie Radziszewskiej, reprezentującej konserwatywne skrzydło partii rządzącej i nieukrywającej swojego katolicyzmu.