W tym szczególnym okresie wolny rynek  w polskim wydaniu objawia mi się głównie wszechobecną karykaturą Świętego Mikołaja, który w niczym już nie przypomina biskupa Miry, ale jest trochę obleśnym, tłustym krasnoludem czyhającym na moje pieniądze. Objawia mi się wolny rynek także pod postacią nachalnych hostess, przebranych za anioły, które w centrach handlowych próbują mi wcisnąć niepoświęcony opłatek po okazyjnej cenie.

Objawia się również jako te same od lat świąteczne, banalne do wymiotów pioseneczki, z obowiązkową "Last Christmas" duetu George'a Michaela. Objawia mi się też jako promocje tak kretyńskie, że mógłby się na nie złapać chyba tylko kompletny idiota.

Czego mi w tej wersji wolnego rynku brak? Szacunku dla klienta. Jako klient właśnie czuję się traktowany jak osobnik ociężały umysłowo, który – zdaniem handlowców – ma reagować na najprymitywniejsze bodźce.  I większość reaguje faktycznie, ale może dlatego, że nie mają wyboru? Gdyby jakaś firma albo dom handlowy zdecydowały się dzisiaj zamiast na tłustego krasnoluda, postawić na Mikołaja jako biskupa, z pastorałem, w tiarze i biskupiej szacie – kto wie, czy nie wygrałby oryginalnością. Ale najwyraźniej brak odwagi i myślowej samodzielności.

Rzecz jasna, nie o to chodzi, aby centralnie planować, jaka ma być krajowa norma Świętego Mikołaja. To bzdura. Lecz podobnie nierozsądny jest bezmyślny zachwyt nad mało ambitną komercją i równie naiwna wiara, że wszystko, co ma swoje źródło w gospodarczej wolności, jest zawsze piękne i słuszne. Rzadko kiedy widać równie wyraźnie jak przed świętami, że bywa także głupie i żenujące. I tak być musi, jeśli wolnemu rynkowi brakuje etycznej i moralnej podbudowy.

Autor jest komentatorem dziennika "Fakt"