Unia Europejska stoi na rozdrożu, choć nie aż takim, żeby twierdzić, iż nie wie, skąd przyszła i dokąd zmierza. Źródła jej dotychczasowej siły – dążenie do pokonania europejskich podziałów i nacjonalizmów, współpraca gospodarcza pozwalająca pokonać powojenną biedę, mechanizmy wyrównywania szans i emancypacji kobiet, zerwanie z dziedzictwem Jałty i rozszerzenie UE na państwa byłego bloku wschodniego – to wszystko już się dokonało. European dream w dużej mierze się spełnił.
Kiedy wydawało się, że Bruksela w miarę gładko przeszła przez brexit, diabelski pomysł Wyspiarzy, Europa musiała zmierzyć się z koronawirusem. Pandemia okazała się bardzo surowym testem unijnej zdolności do zarządzania wielkim kryzysem, który najpierw uderzył w zdrowie i poczucie bezpieczeństwa Europejczyków, a potem w ich firmy i gospodarki narodowe. W każdym z 27 państw członkowskich władze publiczne stanęły w obliczu słabości własnego planowania kryzysowego i skutków narastającej latami atrofii służby zdrowia. Gdy przyszło im stawić czoła, swój żal skierowały w stronę Unii, narzekając na brak wewnętrznej solidarności. Jest znaczącym paradoksem, że na co dzień część tych rządów, wraz z całym swoim zapleczem politycznym – także z wyborcami, którzy je wynieśli do władzy – przeciwna jest rozszerzaniu prerogatyw instytucji Unii Europejskiej. Jednak krytykując obecny stan rzeczy, wytykały właśnie ów brak wspólnotowych uprawnień w zakresie ochrony zdrowia.
Komisja w cieniu rządów
Tragiczne doświadczenia Włoch, Hiszpanii i innych państw członkowskich niosą więc ze sobą pytanie natury zasadniczej: umacniać państwa narodowe czy struktury europejskie? Więcej czy mniej Unii? Moja odpowiedź jest jasna: oczywiście głębsza integracja, więcej kompetencji dla unijnych instytucji i lepiej zorganizowany proces decyzyjny. Widać gołym okiem, jak pandemia obnażyła rysującą się już wcześniej ograniczoną zdolność UE do zdecydowanego działania oraz brak uprawnień wykonawczych i budżetowych. Wynika to stąd, że przy obecnych zapisach traktatowych miejsce podejmowania decyzji, zwłaszcza w sytuacjach kryzysowych, niejako automatycznie przesuwa się do Rady Europejskiej. Bieżące kierowanie Unią przechodzi więc z trybu wspólnotowego na międzyrządowy, co oznacza, że faktyczne decyzje w kluczowych sprawach firmowane są przez liderów państw członkowskich, a nie Komisję Europejską. To ogromna i niosąca ze sobą poważne skutki różnica.
Takie rozwiązanie znacząco deformuje kompetencje poszczególnych organów Unii wyznaczone w traktatach. Głównym zadaniem Rady Europejskiej jest przecież określanie ogólnych priorytetów politycznych, a nie rozwiązywanie bieżących problemów. Ponadto, Radę Europejską tworzą liderzy państw członkowskich, którzy skupiają się na własnych interesach narodowych, a nie Unii jako całości. Interesy te bywają też często sprzeczne, co było widać, np. w kwestiach migracji, pandemii czy w trakcie notorycznie przedłużających się negocjacji budżetowych. Takie wypracowywanie konsensusu w nieskończoność oznacza po prostu swoistą niemoc. Z punktu widzenia zarządzania jest to skrajnie nieefektywne.
Ostatnie szczyty Rady Europejskiej i posiedzenia Eurogrupy pokazały, że to właśnie te dwa ciała – oparte na modelu współpracy międzyrządowej – przejęły faktyczne zarządzanie. Komisja Europejska reprezentująca ogólny interes Unii i posiadająca wyłączne prawo inicjatywy legislacyjnej została sprowadzona do roli wykonawcy uzgodnień, a Parlament Europejski – notariusza decyzji podjętych uprzednio przez szefów rządów i ministrów państw członkowskich. Taki układ sił między instytucjami UE znacząco podważa skuteczność i legitymizację całej Unii gwarantowane w traktatach.