Brak mi dawnego teatru. Odchodzenie tych ludzi uświadamia mi powstawanie bolesnej wyrwy, której nic nie zapełni. Lub może raczej przypomina, że ta wyrwa istnieje już od dłuższego czasu.
Tym razem odszedł Erwin Axer, człowiek, którego twarzy publiczność nie zapamiętała, był wszak reżyserem i dyrektorem, nie aktorem. Ale który przechodzi do historii jako wielki budowniczy polskiego teatru.
Promował dwóch autorów dla mnie szczególnie ważnych: Czechowa i Mrożka. Był rzecznikiem teatralnej awangardy w czasach, kiedy awangarda rzeczywiście otwierała nam nowe światy. A zarazem, jak wspominała teraz Maja Komorowska, podczas przygotowywania pewnego widowiska pytał: „Jak można ciąć Norwida?" Warto to wspomnieć w czasach, kiedy przyciąć można wszystko. Do poziomu ludzkiej głupoty.
Kierował przez lata Teatrem Współczesnym. Dziś główny apostoł teatru „nowoczesnego" pisze we wspomnieniu o nim, że w latach 90. Axer robił takie same przedstawienia jak 30 lat wcześniej, ale „publiczność była już gdzie indziej".
Jestem ciekaw, czy to publiczność zdecydowała tak naprawdę o tym, że dzisiejszy teatr to mieszanina kabotyńskiego zjadania własnego ogona (teatr o teatrze), pustego ekshibicjonizmu, formalnych sztuczek i doraźnego agitowania (jednego roku za gejami, innego za kobietami, jak napisała kiedyś szczerze inna recenzentka). I czy to publiczność kazała niemłodemu, skądinąd wybitnemu aktorowi recytować niedawno Szekspira z gołym przyrodzeniem? Choć nic tego nie uzasadniało. Atu ktoś nie chciał kiedyś skracać trudnego Norwida...