Popularność pod żyrandolem

Prezydent doskonale wyczuwa, jak być wystarczająco obłym, żeby zaspokoić wyobrażenie większości Polaków o idealnej głowie państwa. Komorowski staje się drugim Kwaśniewskim i tym samym zwiększa swoją szansę na kolejną kadencję – pisze publicysta

Publikacja: 18.02.2013 17:46

Łukasz Warzecha

Łukasz Warzecha

Foto: Fotorzepa, dp Dominik Pisarek

Przypomnijmy sobie czas kampanii prezydenckiej w 2010 roku, gdy Donald Tusk traktował Bronisława Komorowskiego niemal protekcjonalnie, wściekał się na jego kolejne wpadki w kampanii, a sam wyścig do prezydentury ostentacyjnie lekceważył, mówiąc o „żyrandolu”. Po wygranej Komorowskiego pilnował go zaś za pośrednictwem wiernego Sławomira Nowaka, który zresztą męczył się w Kancelarii Prezydenta niemiłosiernie. Obecnie kontrast pomiędzy pozycją szefa rządu i zarazem lidera PO, a głowy państwa jest uderzający i w niczym nie przypomina to stosunku sił z lata 2010 roku.

Sfrustrowany Donald Tusk

Dzisiaj akceptacja dla Komorowskiego sięga 70 procent, podczas gdy z działalności Tuska zadowolonych jest w najlepszym wypadku dwa razy mniej respondentów. W wyścigu o sympatię Polaków prezydent jest niekwestionowanym zwycięzcą, a jego polityczna przyszłość jawi się względnie bezpiecznie, w przeciwieństwie do przyszłości coraz wyraźniej zmęczonego Tuska, nad którego głową zbierają się chmury społecznego rozczarowania i niezadowolenia.

Bronisław Komorowski jest prezydentem wszystkich Polaków, ale tylko tych począwszy od Jarosława Gowina, a na Januszu Palikocie skończywszy. Ci od Jarosława Kaczyńskiego już się nie łapią

Jeśli pomiędzy Tuskiem a Komorowskim wytworzyła się „szorstka, męska przyjaźń”, jak niegdyś pomiędzy Leszkiem Millerem a Aleksandrem Kwaśniewskim, to na razie niewiele o niej wiemy. Możemy o niej jedynie wnioskować z pojedynczych wypowiedzi i deklaracji głowy państwa, gdy ta decyduje się skrytykować rządowe plany lub poglądy ministrów. Nigdy jednak nie czyni tego przesadnie konfrontacyjnie.

Ot, tu i tam padnie jakieś zdanie, które można zinterpretować jako polemikę z poglądami Tuska i jego ludzi. A to prezydent powie, że nie zgadza się z tezą, iż skończył się czas państw narodowych, a to rzuci, że słabo definiujemy swoje interesy, a to znowu zatroska się tym, że polskie wojsko jest źle i słabo dowodzone. Nigdy jednak te stwierdzenia nie są ostre na tyle, aby można było jednoznacznie stwierdzić, że Bronisław Komorowski przeciął pępowinę i oderwał się od Platformy Obywatelskiej. Nie jest to zresztą jego zamiarem.

W tej rywalizacji Tusk ma pełne prawo czuć się sfrustrowany. Z jego punktu widzenia sytuacja wygląda zapewne tak, że Komorowski leży i odpoczywa, a poparcie samo mu rośnie, podczas gdy lider PO bierze na siebie ciężar zarządzania krajem (bo o rządzeniu nie można tutaj mówić) oraz całe odium społecznego niezadowolenia. Pretensję przewodniczący Platformy może mieć jednak tylko do siebie.

Po pierwsze – dobrowolnie rezygnując z wyścigu do prezydentury (niezależnie od motywacji), Tusk zrezygnował ze stanowiska, które daje w Polsce prawdopodobnie najlepszy punkt wyjścia do uzyskania rekordowego poparcia. Oczywiście pod warunkiem, że przestrzega się pewnych zasad (o których niżej). Po drugie – wygląda na to, że Komorowski, uwzględniwszy specyfikę swojego miejsca w systemie politycznym, zaczął się wykazywać lepszym słuchem społecznym niż Tusk, który wydaje się coraz gorzej wyczuwać nastroje.

Lekcja Lecha Kaczyńskiego

Sekret Komorowskiego tkwi w dość prostej strategii: być możliwie mało wyrazistym w ramach tego kręgu obywateli, do których kieruje swoją ofertę. Innymi słowy – Bronisław Komorowski jest prezydentem wszystkich Polaków, ale tylko tych począwszy od Jarosława Gowina na Palikocie skończywszy. Ci od Jarosława Kaczyńskiego już się nie łapią, ale też oni w prezydenckiej perspektywie w zasadzie nie istnieją.

Symboliczną ilustracją tego stanu rzeczy był prezydencki pochód 11 listopada ubiegłego roku, który zgromadził wielokrotnie mniej ludzi niż przemarsz organizowany przez środowiska narodowe, a odbywał się jak gdyby zupełnie obok i tak też był pokazywany przez prorządowe media. Gdyby wiedzę czerpać tylko z nich, odnieślibyśmy wrażenie, że marsz z prezydentem na czele był wielkim, masowym sukcesem, a gdzieś w tle, trochę później, jakaś garstka narodowców wszczęła tradycyjnie burdy z policją.

Natomiast w obszarze, który prezydent zagospodarował, nikt nie powinien się czuć pokrzywdzony. Dopieszczeni zostają i konserwatyści, i postępowcy, feministki, „Krytyka Polityczna”, Kościół (oczywiście tylko ten „dziwiszowy”), a wszyscy w taki sposób, aby nie stworzyć wrażenia wyrazistości poglądów w jakiejkolwiek kwestii.

Można by powiedzieć, że Donald Tusk próbował i próbuje tego samego. Jest jednak różnica: zgodnie z obecnymi oczekiwaniami Polaków, głowa państwa ma być kimś niemalże pozapolitycznym, natomiast od premiera można oczekiwać skutecznego zarządzania lub wręcz rządzenia. Jedno i drugie stanowisko wymaga odmiennego podejścia. Werbalne zaspokajanie oczekiwań wielu środowisk w dłuższej perspektywie doskonale może się sprawdzać w przypadku prezydenta, ale nie w przypadku szefa rządu. Od tego ostatniego oczekuje się jednak jakichkolwiek autentycznych działań, przynoszących wymierne korzyści.

Oczywiście każdy, kto choć trochę rozumie politykę, wie, że oczekiwanie „pozapolityczności” głowy państwa jest absurdem. To stanowisko stricte polityczne, a zajmujące je osoby zawsze realizowały bardzo konkretną polityczną strategię. Nie inaczej jest w przypadku obecnego prezydenta. Jednak zarówno Aleksander Kwaśniewski, jak i Bronisław Komorowski wiedzieli, że trzeba się ukrywać pod maską magmowatości i rozmytych poglądów.

Tej hipokryzji nie zamierzał się poddawać Lech Kaczyński, co było uczciwe i zarazem bardzo nierozważne politycznie. Tragicznie zmarły pod Smoleńskiem prezydent płacił za to ogromną cenę niskiego społecznego poparcia, ograniczonego niemal wyłącznie do wyborców PiS. To lekcja, którą Komorowski odrobił: Polacy w większości nie oczekują od prezydenta wyrazistych poglądów. W każdym razie – nie w obecnych okolicznościach. Od kłótni i sporów mają partyjnych liderów. Prezydent ma być poza nimi.

Dobrotliwie pogrozi palcem

Polska konstytucja daje głowie państwa możliwość wpływania na politykę zagraniczną i obronność. Jednak konia z rzędem temu, kto z wypowiedzi Bronisława Komorowskiego potrafiłby wyłowić jakąś spójną i konkretną wizję miejsca Polski w Europie i świecie albo rozpoznanie potencjalnych strategicznych problemów, związanych z bezpieczeństwem państwa.

Prezydent w tych kwestiach nigdy nie wykroczył poza komunały i banały, pomijając oczywiście wszelkie czynniki i fakty, mogące zakłócić sielankowy obraz, który zawarł w swoim inauguracyjnym wystąpieniu przed Zgromadzeniem Narodowym w sierpniu 2010 roku, stwierdzając: „Nikt dziś na naszą polską wolność nie czyha”. I to odpowiada większości Polaków. Prezydent ma być dobrym wujkiem, który nikogo nie będzie za bardzo pouczał ani ganił. Najwyżej czasem dobrotliwie pogrozi palcem i uśmiechnie się pod wąsem (chyba że go zgolił).

Gwoli uczciwości trzeba przyznać, że bez skrajnej przychylności mediów strategia Komorowskiego – przy jego niezliczonych wpadkach i niedostatkach – nie byłaby możliwa. Komorowski nie ma bowiem jakiejś szczególnie przebiegłej czy wysublimowanej strategii medialnej. Daleko mu do zabiegów i kombinacji, do jakich w tej mierze ucieka się Donald Tusk. W przypadku tego ostatniego straciły one już co prawda ogromnie na świeżości i skuteczności, ale przez długi czas pozwalały liderowi PO skutecznie omijać rafy.

Ten temat był już omawiany wiele razy, lecz warto przypomnieć, że w porównaniu z absurdalnie wyolbrzymianymi wpadkami Lecha Kaczyńskiego – z których większość była zresztą albo winą jego współpracowników, albo po prostu efektem manipulacji (jak choćby słynny „Borubar”) – dokonania Komorowskiego są imponujące. Proszę sobie wyobrazić jazgot, jaki rozległby się w mediach, gdyby to Lech Kaczyński napisał „bul” zamiast „ból”.
Spójrzmy na sytuację Komorowskiego w szerszym planie. Kolejne wybory prezydenckie będą pod tym względem bardzo interesujące, nie tylko dlatego, że istnieje możliwość, iż Komorowski wystartuje w nich niezależnie od innego kandydata Platformy Obywatelskiej. Bardziej nawet dlatego, że pojedynek między nim a kontrkandydatem głównej partii opozycyjnej będzie pojedynkiem całkiem innym niż ten z 2010 roku. Wtedy Komorowski postrzegany był jako przedstawiciel konkretnego obozu politycznego, zyskujący na ogromnych emocjach i głębokim podziale.

Jeśli zaś w następnych wyborach obok Komorowskiego stanie oficjalny kandydat PO, a przeciw nim – kandydat PiS, będziemy mieli do czynienia z pojedynkiem kandydatów tożsamościowych z pretendentem, którego główną cechę będzie stanowił brak wyrazistości.

Żółw wygrywa

Która koncepcja bardziej przemówi do wyborców? Dzisiaj nie sposób tego przewidzieć. Jako się jednak rzekło, od głowy państwa Polacy oczekują czegoś innego niż od lidera partii czy szefa rządu. W tym sensie wyniki elekcji z roku 2005 były anomalią, spowodowaną specyficzną sytuacją w danym momencie. Wyniki poparcia dla Komorowskiego wskazują, iż – przynajmniej na razie – kwaśniewszczyzna ponownie jest doceniana, a tożsamościowi kandydaci w walce o prezydenturę muszą przegrać.
Biorąc to wszystko pod uwagę, rywalizacja między Tuskiem a Komorowskim o trwanie i pozycję w polityce zaczyna przypominać bajkę Krasickiego o żółwiu i zającu. Tusk występuje jako chełpliwy, pewny siebie zając, a Komorowski jako powolny, pobłażliwie traktowany żółw, który jednak na koniec wygrywa. W tej chwili zając próbuje jeszcze nadrobić stracony dystans, ale wiele wskazuje na to, że to mu się nie uda.

Autor jest komentatorem dziennika „Fakt”

Przypomnijmy sobie czas kampanii prezydenckiej w 2010 roku, gdy Donald Tusk traktował Bronisława Komorowskiego niemal protekcjonalnie, wściekał się na jego kolejne wpadki w kampanii, a sam wyścig do prezydentury ostentacyjnie lekceważył, mówiąc o „żyrandolu”. Po wygranej Komorowskiego pilnował go zaś za pośrednictwem wiernego Sławomira Nowaka, który zresztą męczył się w Kancelarii Prezydenta niemiłosiernie. Obecnie kontrast pomiędzy pozycją szefa rządu i zarazem lidera PO, a głowy państwa jest uderzający i w niczym nie przypomina to stosunku sił z lata 2010 roku.

Pozostało 94% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?