Jaskrawymi przykładami takiej polityki była wojna z Gruzją w 2008 roku, czy też „wojny gazowe" z Ukrainą. Unijna polityka nie tyle nie była w stanie, ile niezbyt się starała równoważyć rosyjskie wpływy. Jako przykład może służyć znikome wsparcie polityczne dla Gruzji po 2008 roku. Ówczesne „pokojowe" porozumienie de facto przypieczętowało rosyjską okupację gruzińskich terytoriów, blokując jednocześnie możliwość integracji tego kraju z NATO. Dopiero po trzech latach UE odważyła się głosem Parlamentu Europejskiego powiedzieć o okupacji gruzińskich terytoriów przez Rosję. Ale nie odważyła się podjąć działań, by to zmienić. Efekt ostatnich wyborów i wprowadzenie do Gruzji siły politycznej związanej z rosyjskim kapitałem dobitnie świadczy o tendencjach i faktycznych skutkach całej rozgrywki.
Chwiejna Bruksela
Za stan rzeczy u naszych wschodnich granic w dużym stopniu odpowiada nasza polityka połowicznych celów, środków i zaangażowania. To trzeci – i najważniejszy – czynnik. Europejska Polityka Sąsiedztwa nigdy nie była ani priorytetem, ani nawet przedmiotem szczególnej uwagi Brukseli. Wynikało to po części z czynników obiektywnych: wysiłku związanego z rozszerzeniem, zaangażowania w przebudowę własnych instytucji, kryzysu ekonomicznego czy wydarzeń związanych z arabską wiosną. To angażowało siły i odciągało uwagę od sytuacji na Wschodzie. Przede wszystkim jednak zabrakło rzeczywistego konsensusu.
Oprócz krajów aktywnie zaangażowanych i zainteresowanych rozwojem wschodniego sąsiedztwa strategię kształtowały też takie, które bądź nie widziały w tym regionie swoich interesów, bądź nie chciały psuć stosunków z Rosją. Dodatkowo na przestrzeni lat na politykę wschodnią nakładały się geopolityczne wpływy, energetyczne i gospodarcze kontrakty, a nawet osobiste przyjaźnie Władimira Putina z kilkoma europejskimi liderami. Zajęta innymi sprawami Unia zapomniała, że stawką w tej grze jest nie tylko przyszłość wschodnich sąsiadów.
Rozgoryczeni sąsiedzi
Europejska Polityka Sąsiedztwa od początku obarczona była grzechem pierworodnym. Przytłoczone wysiłkiem wielkiego rozszerzenia i nieco przerażone gromadą wschodnich sąsiadów głośno kołaczących do drzwi Unii kraje ówczesnej „piętnastki" nie zdecydowały się na zadeklarowanie nawet odległej, ale jasnej perspektywy członkostwa dla tych państw. Zamiast tego zaproponowano im „członkostwo w wersji light" w postaci stowarzyszenia i rozszerzonej współpracy, co zostało przyjęte przez społeczeństwa zainteresowanych krajów z rozgoryczeniem. Trudno bowiem liczyć na entuzjazm adresatów polityki, którą w przełożeniu na prosty język można sprowadzić do hasła: „Jeśli spełnicie wszystkie nasze wymagania, to was zaprosimy, ale tylko do przedpokoju".
Na domiar złego w 2007 roku większość nowo przyjętych do Unii krajów dołączyła do strefy Schengen i zlikwidowała dotychczas obowiązujący system bezwizowy, co ograniczyło wzajemne kontakty i dodatkowo pogłębiło w sąsiednich krajach poczucie wykluczenia poza europejski nawias. Tego odczucia nie zmieniły działania Unii, które cechował brak konsekwencji i realnego zaangażowania. Tak jakby Bruksela spodziewała się, że sama perspektywa współpracy i swobodnych kontaktów handlowych będzie wystarczającym stymulatorem dla wywołania pożądanych zmian na Wschodzie.
Tymczasem z punktu widzenia zainteresowanych krajów sprawa nie była taka oczywista. Proces związanych z dostosowaniem do europejskich standardów reform był długi i bolesny, a wynikające z nich korzyści oddalone w czasie. Dla wielu rządzących elit było to niepotrzebne ryzyko. Bardziej opłacało się pozorowanie zmian w zamian za unijne subsydia i fundusze.