Prace nad powołaniem zespołu, który działając z ramienia rządu, ma objaśniać opinii publicznej raport komisji Millera i polemizować z pojawiającymi się w przestrzeni publicznej hipotezami na temat katastrofy smoleńskiej, trwały wiele miesięcy. Mimo to w dniu startu nic nie było przygotowane, a zespół zaczyna od zera. Wciąż nie wiadomo, kto w Centrum Informacyjnym Rządu odpowiada za jego obsługę medialną, choć decyzja o powstaniu zespołu została podpisana ponad miesiąc temu.
Z kolei kontakt z Maciejem Laskiem lub jego współpracownikami jest utrudniony ze względu na ich pracę w Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Na pytania dziennikarzy związane z katastrofą smoleńską mogą odpowiadać jedynie po godzinach pracy.
Jednak nie to jest największym problemem. Członkowie zespołu popełnili duży błąd wizerunkowy. Rozpoczęli pracę od spotkań z wybranymi dziennikarzami, a to wystawia ich na ataki o stronniczość i stawia barykadę, która utrudnia im realizację stawianych przed nimi zadań. Taka taktyka budzi także moje wątpliwości, choć należę do tej uprzywilejowanej grupy, która miała okazję już dwukrotnie (ostatnio w miniony czwartek) rozmawiać z ekspertami.
Co prawda w spotkaniach uczestniczą dziennikarze, którzy krytycznie odnosili się do niektórych ustaleń komisji Millera, ale sam fakt tworzenia ekskluzywnego grona z dostępem do informacji wywołuje złe skojarzenia, które nie mogą mieć miejsca w przypadku ciała, które ma prostować, a nie mnożyć kolejne domysły.
Można wierzyć członkom zespołu, że nie mieli złej woli i słabo orientują się na rynku medialnym. Ale brnięcie w formułę zamkniętych spotkań jest zachowaniem irracjonalnym, które pogłębia jedynie podziały, wzmaga nieufność i budzi podejrzliwość.
Nie ma nic złego w formule „off the record”. To codzienność w pracy polityków, urzędników i dziennikarzy, korzystna dla wszystkich uczestników tego typu spotkań.