Partie na sprzedaż

Uczciwy poseł nie będzie niczyim klientem. Ale uczciwy poseł nie będzie też szastał publicznymi pieniędzmi z subwencji. Zamiast likwidacji subwencji należałoby raczej eliminować z polityki osoby, które nie szanują pieniędzy podatników – pisze publicysta.

Publikacja: 30.06.2013 18:53

Partie na sprzedaż

Foto: Fotorzepa, Wojciech Grzędziński Woj Wojciech Grzędziński

Red

Sekwencja wydarzeń jest następująca: najpierw przez media przetaczają się informacje o dość gwałtownie spadających notowaniach rządu. Potem jeden z tygodników, uchodzący za sprzyjający władzy, publikuje doniesienia o ekstrawaganckich wydatkach Platformy. Politycy tej partii mieli – wedle tych relacji – kupować z publicznych subwencji cygara, markowe wina, a nawet garnitury od Armaniego. Wkrótce po tej publikacji oburzony premier, który najwyraźniej nie panuje nad wydatkami kierowanej przez siebie partii, wraca do starego pomysłu, aby w ogóle zakazać finansowania partii z budżetu.

Temat jest bardzo medialny. Wszak chodzi o pieniądze podatników. Politycy – generalnie rzecz biorąc – mocno zawiedli oczekiwania wyborców, zatem propozycja Donalda Tuska, aby pozbawić ich naszych pieniędzy, może liczyć na szerszy poklask. PiS, SLD i PSL gwałtownie protestują przeciw odcięciu ich od subwencji. Nietrudno przewidzieć, że nie przysporzy im to raczej powszechnej sympatii. Za to Tusk i jego partia mają szansę odbić się wizerunkowo, być może sondaże znowu drgną w górę. Zwłaszcza jeśli część opozycji wda się w gwałtowny spór o pieniądze. Niektórzy twierdzą, że Tusk uderzył w subwencje, bo zmierza do wcześniejszych wyborów. Trudno ocenić jego kalkulacje, wiadomo za to, że pieniądze podatników nie są wcale najważniejsze. Chodzi tak naprawdę o przejęcie inicjatywy i zablokowanie dalszego spadku notowań rządu.

W roli obrońcy naszych pieniędzy

Tusk nie pierwszy raz zachowuje się niczym rasowy populista. Gdy coś nie układa się po jego myśli, błyskawicznie wynajduje chwytliwe tematy zastępcze, a to dopalacze, a to fotoradary, a to z kolei subwencje dla partii. Wszystkie te tematy łączą tabloidowy wręcz ładunek emocji i minimalną zawartość treści.

Wokół subwencji narosło już kilka mitów. Premier zręcznie je sufluje za pośrednictwem mediów. Wszystkie służą podgrzewaniu emocji, ale żaden z nich nie wytrzymuje krytyki. Według pierwszego mitu likwidacja subwencji przyniesie znaczne oszczędności budżetowe. Tusk ustawia się tutaj w roli obrońcy naszych ciężko zarobionych pieniędzy. Problem w tym, że relatywnie wcale nie wydajemy tak wielkich pieniędzy na partie.

Jak wynika z zeszłorocznych danych, utrzymanie partii politycznych kosztowało nas ponad 120 milionów złotych. Dużo? Owszem. Ale tylko dla niezorientowanego czytelnika. Dla porównania sam warszawski ratusz wydaje na utrzymanie swojej administracji blisko miliard złotych rocznie. Wydatki Ministerstwa Zdrowia wyniosły niecałe cztery miliardy.

Jasne, że można lepiej wydać te 120 milionów złotych. Ale jaką mamy gwarancję, że zostaną wydane lepiej? Kto nam to zagwarantuje? Ci sami politycy, których dziś Tusk oskarża o rozrzutność?

Tu nie chodzi o wysokość subwencji, lecz o kontrolę wydatków i bardzo rygorystyczne rozliczanie partii. Mówiąc inaczej, jeśli iluś tam działaczy Platformy kupiło sobie z naszych pieniędzy garnitury od Armaniego, to zwyczajnie powinni zniknąć na zawsze z polityki. A w przyszłości być może odpowiedzieć karnie za sprzeniewierzenie publicznych środków. Nie trzeba likwidować subwencji, wystarczy precyzyjnie ustalić zasady, wedle których wydawane są pieniądze, a w razie złamania tych zasad – zastosować kodeks karny.

Ciekawe, czemu premier broni się przed tym rozwiązaniem?

Subwencje jak podatki

Premier autorytatywnie twierdzi, że chce likwidacji subwencji, bo ich nie da się naprawić. To kolejny mit. Oczywiście, że się da, trzeba mieć tylko wolę polityczną.

Co to w ogóle znaczy finansowanie partii z budżetu? Idea ta – powszechna, co warto przypomnieć, w całej niemal Europie – ma zagwarantować niezależność ugrupowań od nacisków z zewnątrz. Ma również zapewnić sprawiedliwą reprezentację wszystkich obywateli, tak aby partie odwołujące się do uboższego elektoratu miały szanse funkcjonować w polityce na równi z ugrupowaniami reprezentującymi zamożniejszych i przez to bardziej wpływowych wyborców. Generalnie chodzi o zapobieżenie patologiom i utrzymanie spokoju społecznego w państwie.

Można się zżymać, czy w Polsce to działa, jak należy, czy też nie. Prawdopodobnie – jak wiele innych rzeczy – nie działa tak, jak powinno. Gdybyśmy jednak mieli zlikwidować wszystko, co u nas źle działa, to powinniśmy zacząć demontaż państwa. Leczenie choroby poprzez pozbawienie życia pacjenta na pewno zlikwiduje objawy tej choroby, ale lekarza, który by nam zaordynował taką kurację, wolelibyśmy raczej omijać z daleka.

Propozycje premiera polskiego rządu – jakiekolwiek by one były – wypada jednak traktować poważnie. Z subwencjami jest trochę jak z podatkami. Można debatować na temat ich kształtu czy wysokości, ale nikt rozsądny nie zaproponuje ich likwidacji. Tak samo powinniśmy się zastanowić nad obecnym modelem subwencji, nad tym, jak go ewentualnie usprawnić. Są przecież różne możliwości naprawy bez uciekania się do rozwiązań ekstremalnych, bo okoliczności (czyli spadające sondaże rządu) – jakkolwiek nieprzyjemne dla premiera – wcale tego nie uzasadniają. Przede wszystkim jednak nie należy reformować systemu subwencji na gwałt, Tusk tymczasem zażądał projektu nowych rozwiązań już po kilku dniach. W sprawach finansów publicznych wskazana byłaby nieco większa ostrożność.

Być może warto rozważyć opcję odpisu z podatku PIT, kilka lat temu była mowa o jednym procencie. Oczywiście trzeba byłoby wprowadzić górny limit odpisu, bo jeden procent z podatku zamożnego biznesmena to nie to samo co jeden procent z podatku nauczycielki. W ten sposób można byłoby również wspierać zarejestrowane partie pozaparlamentarne, co pozwoliłoby nieco odświeżyć scenę polityczną. Ciekawe, czemu Platforma dotąd dystansuje się wobec takiego rozwiązania?

Urynkowienie demokracji

Tusk powiada, niech partie same się finansują. Pominąć milczeniem należy fakt, że premier poza rzuceniem hasła na razie niewiele więcej ma do powiedzenia w tej sprawie. Łatwość, z jaką Tusk to robi, powinna być pierwszym sygnałem ostrzegawczym. Oznacza, że premier traktuje kluczową dla kształtu polskiej polityki inicjatywę tak, jakby chodziło o wynik meczu na Stadionie Narodowym. Tak jakby konsekwencje nie miały dla niego znaczenia. A te mogą być poważne.

Premier twierdzi – to trzeci i najważniejszy mit – że prywatne źródła finansowania zabezpieczą partie przed obecnymi patologiami. Ten mit jest nie tylko fałszywy, ale wręcz niebezpieczny dla państwa.

Gdyby zlikwidować subwencje i pozostawić partie – jak chce Tusk – samofinansowaniu się, to można być pewnym, że część ugrupowań szybko zniknie ze sceny (co akurat nie musi być złe), a pozostałe zaczną w panice zabiegać o hojnych sponsorów. Demokracja szybko zostanie uzależniona od najbogatszych graczy. Ale poparcie nigdy nie jest za darmo. Jaką można mieć zatem gwarancję, że partie finansowane z bogatych kieszeni będą w stanie zablokować rozwiązania niekorzystne dla państwa lub ogółu obywateli?

Takie urynkowienie demokracji jest również potencjalnie groźne dla samego rynku. Czy możliwe byłoby zapobieganie monopolowi tej lub innej gospodarczej struktury, jeśli miałaby ona w kieszeni większość posłów? Czy nie wykorzystywałaby ona swojej uprzywilejowanej pozycji finansowej do działań – w najlepszym razie nieetycznych, a już na pewno nierynkowych? Popatrzmy na przykłady z Ameryki. To, zdaje się, jest ideał Tuska – tam kandydaci zasadniczo finansują się sami. Wedle publicznie dostępnych danych – wśród największych sponsorów amerykańskiej sceny politycznej znalazły się cztery największe instytucje finansowe, w tym Citigroup, JPMorgan Chase, Goldman Sachs oraz Morgan Stanley. Co łączy te instytucje poza faktem, że hojnie wspierały zarówno republikanów, jak i demokratów? Otóż łączy je fakt, że już na samym początku kryzysu finansowego każda z nich otrzymała wielkie wsparcie z pieniędzy amerykańskich podatników (łącznie 70 miliardów dolarów). Część tych pieniędzy prawdopodobnie znalazła się potem w wielomilionowych premiach, które wypłaciły sobie zarządy.

Nie twierdzę, że publiczna pomoc, jakiej amerykańska administracja udzieliła bankom, była wyrazem wdzięczności za wcześniejsze (znacznie mniejsze) wsparcie udzielane kandydatom. Ale twierdzę, że istnieje takie prawdopodobieństwo, a na pewno jest taka pokusa. Jeżeli więc dzisiaj w Polsce politycy wydają publiczne pieniądze na garnitury od Armaniego, to czy byliby w stanie oprzeć się pokusie znacznie większych prezentów, tyle że z prywatnych źródeł? Czy mogliby potem odmówić pomocy sponsorom, gdy ci znajdą się w potrzebie?

Być może na miejscu byłoby przypomnieć, że mieliśmy już w Polsce złe doświadczenia w tej materii. Posłowie na Sejm Rzeczpospolitej Obojga Narodów też nie otrzymywali pieniędzy od państwa. Dodajmy nieco złośliwie – od polskiego państwa.

Mocniejsze zabetonowanie sceny politycznej

Kluczową kwestią jest uczciwość. Uczciwy poseł nie będzie niczyim klientem. Ale uczciwy poseł nie będzie też szastał publicznymi pieniędzmi z subwencji. A więc nie sam fakt istnienia subwencji jest problemem, lecz raczej ścisła kontrola wydatków budżetowych. Zamiast likwidacji subwencji należałoby raczej eliminować z polityki osoby, które nie szanują pieniędzy podatników. W tym celu nie trzeba robić rewolucji proponowanej przez premiera, wystarczy wola polityczna, zaostrzenie przepisów i zwykła kartka wyborcza.

Proponując likwidację subwencji, premier zmierza do prywatyzacji sceny politycznej. W rezultacie takiej prywatyzacji nie tylko nie zostanie rozwiązany problem potencjalnej korupcji w polityce, lecz przeciwnie – pokusa wzrośnie jeszcze bardziej. Co więcej, wpływ ogółu wyborców na politykę istniejących partii zmaleje, zwłaszcza jeśli partie staną się czymś na kształt przedsiębiorstw oferujących głosy tym, których na nie stać.

Nie będzie też mowy o odświeżeniu sceny politycznej. Pozabudżetowe finansowanie partii zmieni wprawdzie układ sił, ale zaraz potem zabetonuje na długo nowy układ władzy. Układ, który będzie znacznie bardziej odporny na głosy wyborców niż dziś.

Premierowi można przypomnieć słynne powiedzenie Churchilla o tym, że demokracja jest najgorszym z możliwych ustrojów, tyle że lepszego nikt nie wymyślił. Premier zachowuje się dziś tak, jakby podzielał zdanie Churchilla co do jakości demokracji, ale wyciągał nieco inny wniosek.

Autor jest publicystą. Był m.in. zastępcą redaktora naczelnego „Dziennika"

Sekwencja wydarzeń jest następująca: najpierw przez media przetaczają się informacje o dość gwałtownie spadających notowaniach rządu. Potem jeden z tygodników, uchodzący za sprzyjający władzy, publikuje doniesienia o ekstrawaganckich wydatkach Platformy. Politycy tej partii mieli – wedle tych relacji – kupować z publicznych subwencji cygara, markowe wina, a nawet garnitury od Armaniego. Wkrótce po tej publikacji oburzony premier, który najwyraźniej nie panuje nad wydatkami kierowanej przez siebie partii, wraca do starego pomysłu, aby w ogóle zakazać finansowania partii z budżetu.

Pozostało 95% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Franciszek Rzońca: Polska polityka wymaga poważnych zmian. Jak uratować demokrację nad Wisłą?
Opinie polityczno - społeczne
Marek Kutarba: Czy Elon Musk stanie się amerykańskim Antonim Macierewiczem?
Opinie polityczno - społeczne
Polska prezydencja w Unii bez Kościoła?
Opinie polityczno - społeczne
Psychoterapeuci: Nowy zawód zaufania publicznego
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
analizy
Powódź i co dalej? Tak robią to Brytyjczycy: potrzebujemy wdrożyć nasz raport Pitta
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką