W magazynie „Plus Minus” 22 sierpnia (nr 33/2020) ukazał się tekst prof. Zbigniewa Stawrowskiego „Krajobraz po niedoszłej bitwie”. Zasługuje on na polemikę, z którą jednak mam pewien problem. Z jednej strony Autor eksponuje swój tytuł naukowy, co nakazuje respekt wobec twierdzeń, które głosi. Z drugiej tekst ma charakter stricte polityczny: przyporządkowuje rzeczywistość (w tym konstytucyjną) do potrzeb argumentacyjnych Autora, który wykładając „prawdy oczywiste” zostawia niewiele pola do dialogu i dyskusji, pokazując przy tym temperament polityczny. Będę zatem przede wszystkim polemizował z politykiem. Mając przy tym nadzieje, że profesorskie doświadczenie Autora pozwoli Mu na wyrozumiałość wobec innych poglądów.
Rola prezydenta
Zacznijmy od głównej tezy prof. Stawrowskiego twierdzącego, że Konstytucja dopuszczając kohabitację (prezydent z jednego obozu, a większość sejmowa z innego) czyni wielką krzywdę Polsce. Niepokojąco brzmi fragment, w którym Profesor pisze, że ten mechanizm prowadzi do „bezwładu państwa”, a tym samem stanowi „otwarte zaproszenie naszych rywali i wrogów, by zechcieli skorzystać z naszych kłopotów”, choć jakoś do tej pory im się nie udało. Winien temu jest Aleksander Kwaśniewski, który osobiście skonstruował ten mechanizm i w dodatku był głównym promotorem Konstytucji. Brzmi to oskarżenie nieładnie, widać, że Pan Profesor nie czytał stenogramów z posiedzeń Komisji Konstytucyjnej i nie zna wykładni autentycznej tego zapisu, czyli o co w nim autorom Konstytucji i tego mechanizmu chodziło.
Otóż, Panie Profesorze, nie ma takiej możliwości, mało, wydaje mi się, że źle Pan rozumie mechanizm ustrojowy naszej Konstytucji. Wyjaśniając w skrocie, Konstytucja wprowadza parlamentarno-gabinetowy system rządów w Polsce, z lekkim przechyleniem w stronę modelu kanclerskiego. Polską nie rządzi prezydent lecz premier, w którego ręku są najważniejsze decyzje programowe i personalne. Prezydent występuje tu w roli notariusza i nie ma żadnych instrumentów dyscyplinowania Premiera. Konstytucję trzeba czytać razem z ustawą o Radzie Ministrów i działach administracji rządowej, bo one organizują prace Rady Ministrów i precyzyjnie określają jej zadania i kompetencje. Dodajmy do tego, że premier był do tej pory na ogół rzeczywistym liderem większości sejmowej i praktycznie decydował o pracach parlamentu. Nie znam przypadku, aby marszałek Sejmu sprzeciwił się rządowi, jeśli chodzi o kalendarz i program prac Sejmu. Bywało tylko inaczej wtedy, kiedy rządziła prawica – za czasów premierowania Jerzego Buzka, Kazimierza Marcinkiewicza, Beaty Szydło i Mateusza Morawieckiego – rzeczywisty ośrodek władzy znajdował się poza rządem i poza konstytucyjną odpowiedzialnością. Na Zachodzie, do którego się zaliczamy, taki przypadek raczej nie występuje.
W tym układzie prezydent wyposażony został w narzędzia apelacyjne (od apelowania) i korekcyjne. Może uprzejmie prosić Sejm o ponowne uchwalenie ustawy, może nie dać komuś odznaczenia lub nie nadać stopnia generalskiego, albo nie wysłać w charakterze ambasadora. Ale bez wniosku rządu nie może nic, a nawet większość jego decyzji wymaga kontrasygnaty premiera. Rząd może mu też przyznać taki budżet, że prezydent umrze z głodu. Pan Profesor natomiast pisze, że prezydent „sprawuje władzę zwierzchnią (czyli jaką?) nad aparatem wykonawczym państwa”. Czyli nad czym? Jakież to samoistne kompetencje i zadania ma prezydent, jego Kancelaria czy Biuro Bezpieczeństwa Narodowego? Kto w aparacie państwa podlega prezydentowi? Kogo samodzielnie prezydent może powołać lub odwołać? Owszem, w niektórych decyzjach potrzebna jest współpraca z prezydentem, ale współczesna demokracja oparta jest o dialog i współdziałanie, o kompromis, i polski przypadek nie jest niczym wyjątkowym we współczesnych państwach.
Casus Aleksandra Kwaśniewskiego
Rodzi się zatem pytanie, po co nam taki prezydent z silną legitymacją społeczną pochodzącą z wyborów bezpośrednich? Tu znowu warto odwołać się do nieoficjalnej wykładni autentycznej. Ustrojodawca rozważał ten problem przez wiele godzin. Zwyciężyło stanowisko, że bezpośrednie wybory prezydenckie są prawem nabytym Polek i Polaków i ze względów doktrynalnych, jak i psychologiczno-politycznych, trudno byłoby im to prawo odebrać. Wskazywano także, że przy słabym zakotwiczeniu w naszej demokracji mechanizmów kontroli i odpowiedzialności, warto wzmocnić instytucję Prezydenta, który powinien być punktem oporu wobec szaleństw większości parlamentarnej. Praktyka dotychczasowych prezydentur w zasadzie nie podważyła tych intencji.