Ta w inspirujący sposób odjechana młoda dama zbiera na nowojorskich ulicach, w pociągach, bibliotekach i łazienkach niedopałki papierosów, zżute gumy do żucia, włosy, ścinki paznokci – wszystko, z czego da się wyizolować ludzkie DNA. Z pomocą zaprzyjaźnionych laboratoriów określa cechy osoby, do której należała próbka. Uzyskane dane to zwykle około 40–50 kategorii takich jak: kolor oczu, płeć, pochodzenie, skłonność do nadwagi etc. Na ich podstawie komputer generuje model twarzy danej osoby (ponieważ nie da się z próbek wyczytać wieku delikwenta – wszystkie „uzyskane" twarze są z zasady dwudziestopięcioletnie), po czym rzecz trafia do drukarki 3D, a następnie na ścianę galerii, po odwiedzeniu której wielu nowojorczyków dostałoby pewnie zawału. Zobaczyliby siebie „wykonanych" z wyrzuconego bezwiednie kilka miesięcy temu niedopałka.
Pomysł pani Dewey-Hagborg z pewnością kupią wkrótce na pniu firmy detektywistyczne, które ze znalezionego w umywalce włosa sporządzą zazdrosnej żonie portret domniemanej kochanki, oraz rząd Singapuru, państwa, do którego nie wolno wwozić gumy do żucia, a śmiecenie to surowo karane przestępstwo (metoda pozwoli przecież stworzyć precyzyjny list gończy za każdym szpecącym otoczenie niechlujem).
Nie trzeba jednak żyć w Singapurze, by śledząc projekt artystki, wpaść w przerażenie, widząc, do jakiego stopnia we współczesnym świecie jesteśmy osaczeni. Jak strasznie naiwni jesteśmy, gdy wydaje się nam, że dokładnie kontrolujemy swoją w nim obecność, że sami kreślimy granice naszej prywatności. Tymczasem to wszystko bzdura: obnażają nas nasze własne śmieci.
Powoli chyba uświadomiliśmy sobie, że nie istnieje prywatne przeglądanie Internetu – że choć wydaje się, iż nikt cię przy tej czynności nie widzi, to z każdym kliknięciem zostawiasz widoczny dla innych ślad. Rząd USA wytłumaczył nam ostatnio, że rozmowa telefoniczna nie odchodzi w niebyt wraz z odłożeniem słuchawki. Google, wyświetlający reklamy dostosowane do treści pisanych maili, mówi: nie ma już prywatnej korespondencji. Dziś okazuje się, że nawet zgubiony włos to twoje CV, które przeczytać może każdy, kto ma komputer. Codziennie w setkach miejsc: rozmawiając, jedząc, pijąc, idąc, żyjąc – demaskujesz się, rozrzucasz swoje wizytówki, które podnieść może każdy: potencjalny przyjaciel, sprzedawca albo zbój.
Eksperyment z „genetycznym śledzeniem" powinien otworzyć kolejny rozdział debaty na temat ochrony prywatności (o ile jest jeszcze co chronić; może lepiej pocieszać się tym, że gdy wszyscy będą obnażeni, nikt na czyjąś goliznę nie będzie już zwracał uwagi – zbyt dużo danych sprawi, że przestaniemy je analizować). Ja nie mam już na tę debatę ochoty. Z całego serca chciałbym jakoś z tego obłędu uciec. A najbardziej przeraża mnie to, że chyba nie mam dokąd.