Ile razy próbowano wycisnąć państwu z oczu łzy w okolicach tegorocznej Wigilii? Kilkanaście? Są dwa nieomylne sposoby, by rozpoznać po zawartości mediów, że zbliżają się święta. Pierwszy to inwazja świętych Mikołajów w reklamach (choć raczej należałoby ich nazwać Santa Clausami, bo z pierwowzorem nie mają wiele wspólnego). Drugi – atak komedii romantycznych na telewizyjnych i kinowych ekranach.

Możecie być państwo pewni, że co roku na różnych kanałach zobaczycie „To właśnie miłość" mistrzowskie (w gatunku) dzieło Richarda Curtisa z Hugh Grantem jako tańczącym premierem, jego nieudolną polską podróbkę „Listy do M.", a także kilkanaście innych tego typu produkcji. Najczęściej to czysty kicz, sztuka niosąca łatwe pocieszenie i oferująca dużo prostych wzruszeń. Parodię katharsis, jak mówi Theodor Adorno. Już samo połączenie komedii z melodramatem, bo z tego się wzięły komedie romantyczne, sugeruje, że będziemy mieli do czynienia z opowieściami, które nie powinny mieć nic wspólnego z prawdziwym życiem. Tymczasem okazuje się, że często mają i to zaskakująco dużo.

W tym roku wszystkie amerykańskie media informowały tuż przed świętami o wydarzeniu, które stanowi gotowy scenariusz komedii romantycznej (i zapewne dlatego wywołało takie zainteresowanie).

Otóż pewien mężczyzna imieniem David został zaproszony do studia radiowego w miejscowości Buffalo, by wysłuchać tam świątecznych życzeń od nieznajomej osoby. Okazało się, że tą osobą była jego, zmarła dwa lata wcześniej, żona. Tuż przed śmiercią (na raka jajników) Brenda napisała list do lokalnej stacji, który powierzyła w depozyt swojemu przyjacielowi. Miał go nadać, gdy jej owdowiały mąż ponownie się zakocha. Kobieta poprosiła w nim Davida, by swojej nowej partnerce zafundował weekend w spa, całej rodzinie wspólną podróż, a tym, którzy opiekowali się nią w szpitalu, huczne przyjęcie. Historia tak wzruszyła właścicieli radia, że postanowili te życzenia spełnić.

Cóż, życie bywa bardziej kiczowate niż najbardziej kiczowata komedia romantyczna.