Naddniestrzański lud chce do Rosji

W roku 1991 mołdawska nomenklatura sformowała nową klasę polityczną, forsując w nowym państwie język rumuński i pozbywając się rosyjskojęzycznych konkurentów do tego majątku – pisze publicysta.

Publikacja: 26.03.2014 01:11

Naddniestrzański lud chce do Rosji

Foto: Fotorzepa, Michał Sadowski MS Michał Sadowski

Red

Dla Mołdawii Rosja jest tuż za miedzą. Ta miedza to dziwna niby-granica na Dniestrze, za którą znajduje się separatystyczna Republika Naddniestrzańska uznawana tylko przez siebie samą. Nawet Moskwa – bez której wsparcia nie przetrwałaby zbyt długo, a być może w ogóle by nie powstała – nie przeczy oficjalnie przynależności tego terytorium do państwa mołdawskiego. Jednak w stołecznym, naddniestrzańskim Tyraspolu rezyduje parlament i prezydent wybierany w wyborach powszechnych, ozdabia się samochody nowoczesnymi tablicami rejestracyjnymi z flagą niegdysiejszej sowieckiej Mołdawii, a także bije własną monetę – rubel naddniestrzański – a raczej drukuje bardzo estetyczne banknoty. Na banknocie o nominale jednego rubla widnieje stara rycina z podobizną carskiego generalissimusa Aleksandra Wasiliewicza Suworowa, wielce zasłużonego w XVIII wieku w stopniowym podbijaniu przez Kreml tego zakątka Europy oraz w zbrojnych starciach z chylącą się wtedy ku upadkowi I Rzecząpospolitą.

W Naddniestrzu zmilitaryzowane są zresztą nie tylko banknoty. Znaczna część społeczeństwa utrzymuje się ze służby w różnych mundurowych formacjach, w tym w armii, która ma opinię lepiej wyposażonej i bardziej zdolnej do skutecznego działania niż wojska podległe Ministerstwu Obrony w Kiszyniowie. Obrazu zmilitaryzowania dopełnia obecność resztówki byłej sowieckiej XIV Armii, która pilnuje wciąż znacznego arsenału nieco przestarzałej broni i za nic nie chce Naddniestrza opuścić, mimo składanych w ostatnich 20 latach obietnic Kremla w tej sprawie.

Wiosną 1992 roku bojowy sprzęt XIV Armii nie był jeszcze aż tak przestarzały i w tajemniczy sposób wyciekał z rosyjskich magazynów. To przede wszystkim ta broń posłużyła prorosyjskim separatystom w pięciomiesięcznej wojnie domowej, na skutek której wywalczyli Naddniestrzu faktyczną niepodległość. Wtedy to wzdłuż Dniestru powstała niby-granica, a na straży jej nienaruszalności stanęły tak zwane siły pokojowe złożone z żołnierzy rosyjskich, mołdawskich i naddniestrzańskich.

Wizyta w paszczy lwa

Osiem lat później, wiosną 2000 roku, udaje mi się po raz pierwszy sforsować niby-granicę z dziennikarską legitymacją w ręku, dzięki osobistej pomocy ówczesnego ambasadora RP w Kiszyniowie Wiktora Rossa. Samochodem na dyplomatycznej rejestracji przejeżdżamy zygzakiem wśród opon i brył betonu składających się na tę żelazną kurtynę i nieniepokojeni przez posterunek złożony z żołnierzy o trudnej do ustalenia tożsamości państwowej wjeżdżamy do miasta Bendery (po rumuńsku Tighina), jedynej należącej do Naddniestrza miejscowości po prawej stronie rzeki. W tej podróży do paszczy lwa nie opuszczają nas rumuńskie fantomy. To w Tighinie urodził się kilkadziesiąt lat wcześniej prezydent Rumunii Emil Constantinescu, który w drugiej połowie lat 90. przeprowadził w Bukareszcie zdecydowane prozachodnie reformy i był głównym sprawcą przyjęcia swego kraju do NATO.

Potem jest już tylko most na Dniestrze i 180-tysięczny Tyraspol, gigantyczna wieś, gdzie niełatwo znaleźć śródmieście, ale jeszcze trudniej nie zauważyć niezliczonych monumentów Lenina, a przede wszystkim pomnika generalissimusa Suworowa, który w XVIII wieku dał początek tej miejscowości jako rosyjskiej twierdzy. W sporym budynku, w którym mieszczą się siedziby wszelkich naddniestrzańskich władz, dostępuję zaszczytu rozmowy z Walerijem Anatoliewiczem Lickajem, człowiekiem orkiestrą, który gra tu po trosze na skrzypcach ministra spraw zagranicznych, po trosze na wiolonczeli premiera, po trosze zaś – jak twierdzą moi mołdawscy informatorzy – na kontrabasie głównego ideologa i stratega samozwańczej republiki. Do gabinetu sekretarza stanu wprowadza mnie, wśród niezliczonych uprzejmości, jego piękna małżonka pełniąca obowiązki szefowej jego sekretariatu. Niski, krępy mężczyzna o zimnym, choć bystrym spojrzeniu, który za czasów minionych był między innymi sowieckim dyplomatą na Kubie, wita mnie szerokim uśmiechem. Ja mówię po rumuńsku, a on po rosyjsku i bardzo dobrze się rozumiemy.

Zwłaszcza że pan minister mówi prosto, jasno i szczerze, więc sens jego wypowiedzi nie pozostawia wątpliwości. Po ogłoszeniu niepodległości przez Mołdawię w 1991 roku cisnęło się na usta pytanie, kto zawładnie majątkiem państwowym. W celu niecierpiącego zwłoki rozwiązania tego problemu mołdawska nomenklatura sformowała nową klasę polityczną, forsując w nowym państwie język rumuński i pozbywając się rosyjskojęzycznych konkurentów do tego majątku. Chcieli przejąć również naddniestrzański przemysł, najbardziej wartościową schedę po sowieckiej Mołdawii – ale na to już nie pozwoliliśmy. Po naszej stronie Dniestru po rumuńsku mówi tylko jedna trzecia ludności, a po ich stronie – odwrotnie. Każdy wziął, co było jego, bo ktoś musiał przecież to przejąć. Co Związek Radziecki dał, to jakby Bóg dał.

Minister Lickaj wdaje się również w rozważania językoznawcze, twierdząc, że Mołdawianie są niepraktyczni ze swoim językiem, bo Rumunia, w przeciwieństwie do Rosji, to nie jest żaden rynek. Ale żadnego rynku nie znajdziemy też w języku angielskim, bo to dla nas egzotyka, a język rosyjski to twardy fakt, bo w nim możemy prowadzić interesy i dlatego nasze dzieci powinny się uczyć w szkole rosyjskiej. Dobrowolnie dogadamy się z Kiszyniowem, gdy znajdziemy wspólny interes. Minister spodziewa się, że dojdzie do tego najpóźniej na jesieni.

Projekty reintegracyjne

Nie wiadomo tylko, którą jesień miał na myśli Walerij Anatoliewicz w 2000 roku. Od mojej rozmowy z nim upłynęło już 14 jesieni, a on sam znalazł się już jakiś czas temu na zasłużonej emeryturze. Od ponad 20 lat trwają w różnej formie oraz na różnych forach dwustronnych i międzynarodowych próby rozwiązania naddniestrzańskiego problemu. W rządzie mołdawskim „reintegracją kraju" zajmuje się od dawna urzędnik w randze wicepremiera – za rządów Sojuszu na rzecz Integracji Europejskiej jest nim Eugen Carpov, wybitny dyplomata, były ambasador w Warszawie, który tworzył potem mołdawską ambasadę przy Unii Europejskiej w Brukseli.

Tymczasem w Naddniestrzu doszła już parę lat temu do pełnoletniości generacja urodzona w chwili powstania niby-granicy. To już ich ojczyzna. I oto okrzepłe społeczeństwo Naddniestrza jesienią 2011 roku robi wszystkim psikusa, odrzucając w wyborach prezydenckich zarówno skompromitowanego do cna, nawet w oczach Moskwy, dyktatora aferzystę Igora Smirnowa, ojca-założyciela naddniestrzańskiego niby-państwa dążącego do wcielenia go do Rosji, jak i popieranego oficjalnie przez Kreml przewodniczącego parlamentu Anatolija Kaminskiego.

Moskwa wolałaby, żeby Naddniestrze pozostało w granicach Mołdawii, bo dzięki temu może utrudniać jej integrację z Zachodem

Prezydentem zostaje dość niespodzianie 43-letni Jewgenij Szewczuk, etniczny Ukrainiec, który z początku deklaruje wolę walki o uznanie suwerenności naddniestrzańskiego niby-państwa, ale również zwalczania mafii przemytniczej, poluzowania dyktatorskich metod rządzenia, otwarcia na współpracę z Kiszyniowem. Atmosfera stosunków Tyraspola z zachodnim światem (a Kiszyniów widziany zza Dniestru to również Zachód) wyraźnie się poprawia.

Jednak kilkanaście miesięcy później, w kwietniu 2013 roku, Szewczuk oznajmia w wywiadzie dla rosyjskich mediów, że suwerenne Naddniestrze widzi dla siebie miejsce w Federacji Rosyjskiej, a przynajmniej w lansowanych przez nią projektach reintegracyjnych, bo tak chce większość jego mieszkańców. Zachodzi podejrzenie, że wsłuchał się w rzeczywistą wolę ludzi, którzy wybrali go w zaskakująco autentycznych wyborach. A więc doszedł do tego samego wniosku co Smirnow, ale nieco inną metodą niż jego dyktatorski poprzednik, który wolę obywateli we wszelkich sprawach raczej lekceważył i chciał realizować wolę własną oraz swego mafijnego otoczenia.

Modły w cerkwi do Allaha

Pozostania Naddniestrza w składzie Republiki Mołdawii chcą niewątpliwie politycy Autonomii Gagauskiej na południu Mołdawii. Gagauzi to jedyny chrześcijański naród tureckojęzyczny, liczący sobie 150 tysięcy dusz szczerze przywiązanych do związków z kulturą Wielkiej Rosji, które używając niekiedy w liturgii słowa Allah modlą się do Jedynego Boga w cerkwiach patriarchatu moskiewskiego. Już drugą kadencję wybieranym w wyborach powszechnych gubernatorem Autonomii noszącym tytuł „baszkana", co po turecku znaczy „głowa" (i będącym z urzędu członkiem mołdawskiego rządu), jest Mihail Formuzal, były oficer sowieckiej armii, bardzo sympatyczny i inteligentny człowiek, zabiegający skutecznie o tureckie inwestycje na podległym sobie terytorium oraz o wsparcie Moskwy dla idei federalizacji Mołdawii, w której Naddniestrze i Gagauzja uzyskałyby status federalnych podmiotów. Bez Naddniestrza cały pogrzeb na nic.

Naddniestrza nie może się też wyrzec żaden z mołdawskich polityków, mimo że ten dar Stalina dla sowieckiej Mołdawii nie był nigdy częścią mołdawskiego państwa sprzed wieków, do którego tradycji się odwołują. Taki polityk zostałby oskarżony o zdradę racji stanu. Prorosyjski prezydent Vladimir Voronin, przywódca komunistów rządzących w Mołdawii w latach 2001–2009, był przekonany, że rozwiąże z Moskwą ten problem, ale nawet on nie zdecydował się na federalizację kraju.

Jego polityczny przeciwnik premier Vlad Filat, następny mocny człowiek w Kiszyniowie po odejściu Voronina od władzy – zapalony kibic piłkarski – podjął się dyplomacji futbolowej, pielgrzymując kilkakrotnie na mecze w Tyraspolu (gdzie jest jedyny mołdawski stadion z prawdziwego zdarzenia), podczas których prowadził na VIP-owskich trybunach kuluarowe rozmowy z Igorem Smirnowem. Z tego też niewiele wynikło, prócz przywrócenia połączenia kolejowego z Odessą tranzytem przez Naddniestrze.

– Ja i mój ojciec nie akceptujemy tej granicy – mówi z nienaganną poprawnością polityczną każdemu gościowi z Warszawy mój siedmioletni syn, który przejął się widokiem niby-przejścia granicznego w położonym nad Dniestrem mołdawskim kurorcie Vadu lui Voda. Jednak siła sprawcza protestu w tej sprawie najważniejszych polityków mołdawskich, a nawet europejskich i światowych, nie jest chyba większa niż możliwości mojego juniora.

8 lutego 2012 roku składam jako ambasador RP wizytę w rejonie Dubasari, najmniejszym z 32 rejonów Mołdawii i jedynym, w którym nie ma ani jednego miasta. To resztówka rejonu z czasów Mołdawii sowieckiej – kilkanaście wsi liczących łącznie 35 tysięcy mieszkańców. Miasto Dubasari jest dziś w Naddniestrzu, odcięte niby-granicą. Grigore Policinschi (którego odlegli polscy przodkowie nosili najwyraźniej nazwisko Połczyński), przewodniczący rejonu (odpowiednik polskiego starosty powiatu), przyjmuje mnie we wsi Cosnita, tymczasowej stolicy swojej lokalnej ojczyzny. I opowiada o heroicznej walce jej obywateli o swą tożsamość i miejsce na ziemi.

– To na tym terenie toczyły się wiosną 1992 roku najcięższe bitwy wojny domowej, a ludzie wykazali największą determinację w obronie mołdawskiej niepodległości przed zagrożeniem ze Wschodu – relacjonuje z powagą lokalnego męża stanu swe własne wspomnienia. Gdy komuniści przywracali dziesięć lat temu sowiecki podział kraju na rejony, mieszkańcy dubasarskiej resztówki zażądali stanowczo swej lokalnej niepodległości, choć wyniknąć z tego musiały same problemy.

Na rejon składają się trzy odrębne obszary w tak zwanej strefie bezpieczeństwa, gdzie stacjonują siły pokojowe. Dwa z nich to jedyne terytoria kontrolowane teoretycznie przez Kiszyniów na lewym brzegu Dniestru. Żadni inwestorzy nie kwapią się do lokowania pieniędzy w tak dziwnych miejscach. Posterunki naddniestrzańskiej milicji zainstalowane na mostowych przeprawach przez rzekę utrudniają prawobrzeżnym mieszkańcom dostęp do ich lewobrzeżnych pól uprawnych. Samemu Polcinschiemu władze Naddniestrza zakazały przekraczania rzeki, więc gminy swojego rejonu leżące na lewym brzegu odwiedza przez tak zwaną zieloną granicę, co w tym przypadku oznacza przechodzenie zimą przez skutą lodem rzekę niby-graniczną, z dala od naddniestrzańskich posterunków.

Użyteczny kaganiec

Czy w rzeczywistą wolę naddniestrzańskiego ludu wsłuchają się dziś politycy rządzący na Kremlu? Przez wiele lat stali na tak zwanym stanowisku dyplomatycznym, że Naddniestrze jest częścią Republiki Mołdawii – częścią, która powinna uzyskać status podmiotu przyszłej mołdawskiej federacji. Trudno im się było dziwić. Naddniestrze w składzie Federacji Rosyjskiej to tylko mikroskopijna, niezdolna do samodzielności prowincja o półmilionowej ludności, w którą trzeba by w nieskończoność pompować rosyjskie ruble, a Naddniestrze w składzie planowanej w Moskwie federacji mołdawskiej to użyteczny kaganiec, dramatycznie utrudniający Republice Mołdawii integrację z Zachodem i rodzący nadzieję na utrzymanie tego kraju w rosyjskiej strefie wpływów.

Autor jest niezależnym publicystą, ?był w latach 2001–2003 korespondentem dziennika „Rzeczpospolita" w Bukareszcie ?i Kiszyniowie, a także ambasadorem RP w Rumunii (1993–1999) i Mołdawii (2010–2012).

Powyższy tekst jest fragmentem książki ?o Mołdawii i Rumunii, która ukaże się ?nakładem Wydawnictwa Czarne

Dla Mołdawii Rosja jest tuż za miedzą. Ta miedza to dziwna niby-granica na Dniestrze, za którą znajduje się separatystyczna Republika Naddniestrzańska uznawana tylko przez siebie samą. Nawet Moskwa – bez której wsparcia nie przetrwałaby zbyt długo, a być może w ogóle by nie powstała – nie przeczy oficjalnie przynależności tego terytorium do państwa mołdawskiego. Jednak w stołecznym, naddniestrzańskim Tyraspolu rezyduje parlament i prezydent wybierany w wyborach powszechnych, ozdabia się samochody nowoczesnymi tablicami rejestracyjnymi z flagą niegdysiejszej sowieckiej Mołdawii, a także bije własną monetę – rubel naddniestrzański – a raczej drukuje bardzo estetyczne banknoty. Na banknocie o nominale jednego rubla widnieje stara rycina z podobizną carskiego generalissimusa Aleksandra Wasiliewicza Suworowa, wielce zasłużonego w XVIII wieku w stopniowym podbijaniu przez Kreml tego zakątka Europy oraz w zbrojnych starciach z chylącą się wtedy ku upadkowi I Rzecząpospolitą.

Pozostało 93% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?