Dla Mołdawii Rosja jest tuż za miedzą. Ta miedza to dziwna niby-granica na Dniestrze, za którą znajduje się separatystyczna Republika Naddniestrzańska uznawana tylko przez siebie samą. Nawet Moskwa – bez której wsparcia nie przetrwałaby zbyt długo, a być może w ogóle by nie powstała – nie przeczy oficjalnie przynależności tego terytorium do państwa mołdawskiego. Jednak w stołecznym, naddniestrzańskim Tyraspolu rezyduje parlament i prezydent wybierany w wyborach powszechnych, ozdabia się samochody nowoczesnymi tablicami rejestracyjnymi z flagą niegdysiejszej sowieckiej Mołdawii, a także bije własną monetę – rubel naddniestrzański – a raczej drukuje bardzo estetyczne banknoty. Na banknocie o nominale jednego rubla widnieje stara rycina z podobizną carskiego generalissimusa Aleksandra Wasiliewicza Suworowa, wielce zasłużonego w XVIII wieku w stopniowym podbijaniu przez Kreml tego zakątka Europy oraz w zbrojnych starciach z chylącą się wtedy ku upadkowi I Rzecząpospolitą.
W Naddniestrzu zmilitaryzowane są zresztą nie tylko banknoty. Znaczna część społeczeństwa utrzymuje się ze służby w różnych mundurowych formacjach, w tym w armii, która ma opinię lepiej wyposażonej i bardziej zdolnej do skutecznego działania niż wojska podległe Ministerstwu Obrony w Kiszyniowie. Obrazu zmilitaryzowania dopełnia obecność resztówki byłej sowieckiej XIV Armii, która pilnuje wciąż znacznego arsenału nieco przestarzałej broni i za nic nie chce Naddniestrza opuścić, mimo składanych w ostatnich 20 latach obietnic Kremla w tej sprawie.
Wiosną 1992 roku bojowy sprzęt XIV Armii nie był jeszcze aż tak przestarzały i w tajemniczy sposób wyciekał z rosyjskich magazynów. To przede wszystkim ta broń posłużyła prorosyjskim separatystom w pięciomiesięcznej wojnie domowej, na skutek której wywalczyli Naddniestrzu faktyczną niepodległość. Wtedy to wzdłuż Dniestru powstała niby-granica, a na straży jej nienaruszalności stanęły tak zwane siły pokojowe złożone z żołnierzy rosyjskich, mołdawskich i naddniestrzańskich.
Wizyta w paszczy lwa
Osiem lat później, wiosną 2000 roku, udaje mi się po raz pierwszy sforsować niby-granicę z dziennikarską legitymacją w ręku, dzięki osobistej pomocy ówczesnego ambasadora RP w Kiszyniowie Wiktora Rossa. Samochodem na dyplomatycznej rejestracji przejeżdżamy zygzakiem wśród opon i brył betonu składających się na tę żelazną kurtynę i nieniepokojeni przez posterunek złożony z żołnierzy o trudnej do ustalenia tożsamości państwowej wjeżdżamy do miasta Bendery (po rumuńsku Tighina), jedynej należącej do Naddniestrza miejscowości po prawej stronie rzeki. W tej podróży do paszczy lwa nie opuszczają nas rumuńskie fantomy. To w Tighinie urodził się kilkadziesiąt lat wcześniej prezydent Rumunii Emil Constantinescu, który w drugiej połowie lat 90. przeprowadził w Bukareszcie zdecydowane prozachodnie reformy i był głównym sprawcą przyjęcia swego kraju do NATO.
Potem jest już tylko most na Dniestrze i 180-tysięczny Tyraspol, gigantyczna wieś, gdzie niełatwo znaleźć śródmieście, ale jeszcze trudniej nie zauważyć niezliczonych monumentów Lenina, a przede wszystkim pomnika generalissimusa Suworowa, który w XVIII wieku dał początek tej miejscowości jako rosyjskiej twierdzy. W sporym budynku, w którym mieszczą się siedziby wszelkich naddniestrzańskich władz, dostępuję zaszczytu rozmowy z Walerijem Anatoliewiczem Lickajem, człowiekiem orkiestrą, który gra tu po trosze na skrzypcach ministra spraw zagranicznych, po trosze na wiolonczeli premiera, po trosze zaś – jak twierdzą moi mołdawscy informatorzy – na kontrabasie głównego ideologa i stratega samozwańczej republiki. Do gabinetu sekretarza stanu wprowadza mnie, wśród niezliczonych uprzejmości, jego piękna małżonka pełniąca obowiązki szefowej jego sekretariatu. Niski, krępy mężczyzna o zimnym, choć bystrym spojrzeniu, który za czasów minionych był między innymi sowieckim dyplomatą na Kubie, wita mnie szerokim uśmiechem. Ja mówię po rumuńsku, a on po rosyjsku i bardzo dobrze się rozumiemy.