Kiedy świat myśli o Ukrainie i strasznych sprawach, które dzieją się na jej wschodzie, znaczy, że ma w głowie Rosję. Trudno inaczej. Po hekatombie prawie 300 ofiar zestrzelenia cywilnego samolotu świat trzeźwieje i zaczyna rozumieć to, co my wiedzieliśmy od dawna. „Tylko ofiary się nie mylą" – jak śpiewał nieodżałowany Jacek Kaczmarski. I na ten temat przelewają dziś tusz swoich komputerowych drukarek publicyści całego świata, nawet tam, gdzie dotąd uważano Putina za „szczerego demokratę".
Dlatego szkoda tutaj dalszych słów. Ale nie jest aż tak źle, jak sądzi jeden z naszych czołowych komentatorów politycznych, że zestrzelenie boeinga może być tym, czym było zabójstwo arcyksięcia Ferdynanda w 1914 roku. Wtedy stały naprzeciw siebie dwa gotowe do walki bloki, a rozgrzana opinia publiczna parła do ostatecznej rozprawy.
Dzisiaj nikt wojny nie chce, z Putinem na czele. Pragnie jej najwyżej garstka rosyjskich zabijaków, którzy „kupili sobie mundury w sklepie z militariami" i teraz grasują po Donbasie.
Rosję Putina stać na „blitzkrieg" ze słabeuszami, tak jak w Gruzji w 2008 roku albo niedawno na Krymie. Dzisiejsza pomyślność gospodarcza tego wielkiego kraju jest oparta na eksporcie surowców – przede wszystkim ropy i gazu – kupowanych głównie przez Zachód. Technologicznie Rosja jest karłem jeszcze bardziej, niż był nim ZSRR. Nie powstała tam ani jedna dziedzina przemysłu, która mogłaby dostarczyć pieniędzy, gdy skończy się surowcowa pomyślność.
Gdyby Zachód zechciał, mógłby rzucić Moskwę na kolana, wstrzymując import surowców energetycznych, ale zbyt przyzwyczaił się do wygodnego życia. Żeby iść na prawdziwą wojnę, trzeba mieć potężne i sprawnie funkcjonujące zaplecze. Dlatego – mimo kunktatorstwa Zachodu – Putin nie zdecydował się na przekroczenie granicy. Ukraina to już za wielki kąsek na jego murszejące zęby.