We wtorek Władimir Putin spędzi w Budapeszcie tylko kilka godzin. Nie długość tej wizyty ma jednak znaczenie, ale jej wymowa. Podczas gdy rosyjski prezydent w większości państw europejskich traktowany jest niemal jak persona non grata, do stolicy Węgier przyjeżdża jako uroczyście witany gość. Tak uroczyście, że Budapeszt zostanie sparaliżowany po ogłoszeniu blokad dróg w 14 ze swoich 23 dzielnic.
Oficjalnie głównym powodem wizyty Putina jest rozmowa o przedłużeniu kończącego się w tym roku długoletniego kontraktu gazowego Węgier z Rosją. To jednak raczej pretekst, bo nie dzieje się nic, co uzasadniałoby pospieszne uzgodnienia, zwłaszcza na najwyższym szczeblu.
Dla Kremla wyprawa do Budapesztu to ulga po „czarnej polewce", jaką Warszawa zaserwowała Putinowi przy okazji obchodów 70. rocznicy wyzwolenia Auschwitz. Siergiej Ławrow będzie mógł teraz stwierdzić – niestety, nie bez racji – że unijny, czy choćby środkowoeuropejski, wspólny front wobec poczynań Rosji to fikcja. Zwłaszcza jeśli dodamy do tego rusofilskie zapędy części polityków słowackich i czeskich.
Nie ma wątpliwości, że zachodnie media pokażą uściski dłoni Putina i Viktora Orbána jako ilustrację aż nazbyt ciepłych relacji obu państw. Zwłaszcza w czasie, gdy większość Europy stara się wyrażać dezaprobatę dla brutalnej polityki Rosji wobec Ukrainy i innych próbujących się kierować ku Zachodowi krajów postsowieckich. – Mówienie o węgierskim sojuszu z Rosją jest nadużyciem, jednak w napiętej sytuacji międzynarodowej zapraszanie Putina do Budapesztu rzeczywiście sprawia wrażenie łamania zachodniej solidarności – mówi Zoltán Sz. Biró, specjalizujący się w relacjach węgiersko-rosyjskich politolog z Węgierskiej Akademii Nauk.
Głównym powodem zakłopotania obserwatorów polityki nad Dunajem jest zderzenie forsowanego już od 2010 r. „wschodniego otwarcia" Węgier z karierą Viktora Orbána. Każda jego biografia polityczna zaczyna się przecież od pamiętnego przemówienia na budapeszteńskim placu Bohaterów w czerwcu 1989 r., gdy młody, gniewny polityk zwrócił na siebie oczy całego kraju, wykrzykując: „Ruscy do domu!".
Alergia na Rosję
Radykalny antysowietyzm stał się znakiem rozpoznawczym młodych liberałów z Fideszu. Z czasem przeszli oni na pozycje narodowo-konserwatywne, jednak alergia na Rosję pozostała. W czasie rosyjskiej inwazji na Gruzję Orbán z całą mocą potępiał Rosjan, a jako szef prawicowej opozycji regularnie biczował rządzącą wówczas socjalistyczno-liberalną koalicję za... uzależnienie kraju od dostaw rosyjskich surowców energetycznych. – W latach 1988–2009 Orbán był bez wątpienia najbardziej antyrosyjskim politykiem Europy Środkowej, znacznie radykalniejszym niż np. Lech Kaczyński – mówi András Rácz, węgierski politolog pracujący obecnie w Fińskim Instytucie Spraw Międzynarodowych.
Wszystko zmieniło się przed wyborami z 2010 r. Już rok wcześniej politycy Fideszu zaczęli mówić o koniecznym przeorientowaniu polityki zagranicznej i poszukiwaniu równowagi między Wschodem a Zachodem. W zdumienie wprawił wszystkich sam Orbán, który w listopadzie 2009 r. pojawił się w Petersburgu na kongresie putinowskiej partii Jedna Rosja.
Fakt, że po przejęciu władzy nowy szef węgierskiego rządu szybko wszedł w konflikt z Unią Europejską (a później także ze Stanami Zjednoczonymi) i tym samym przyspieszył proces rozszerzania kontaktów z szeroko rozumianym Wschodem. Rozpoczęły się wizyty – i rewizyty –polityków w Chinach, Azerbejdżanie, Kazachstanie, Indiach. Cokolwiek by jednak mówić o wielokierunkowości polityki „wschodniego otwarcia", w praktyce i tak się okazywało, że najważniejsze są relacje z Rosją, dostarczycielką 80 proc. gazu, 75 proc. ropy naftowej i całości paliwa do elektrowni jądrowej w Paksu.
Niestety, „wschodnie otwarcie" – wbrew twierdzeniom przywódców Fideszu – jest nie tylko pragmatycznym uzupełnianiem kontaktów gospodarczych z Zachodem, ale ma też wymiar polityczny. Już w czasie poprzedniej kadencji rządu Fideszu zmalało znaczenie Ministerstwa Spraw Zagranicznych kierowanego przez atlantystę i zwolennika silnych związków z Zachodem Jánosa Martonyiego. Coraz więcej spraw przechodziło pod kontrolę ówczesnego ministra w Kancelarii Premiera Pétera Szíjjártó, uznawanego za głównego stratega i wykonawcę „wschodniego otwarcia". Po ubiegłorocznych wyborach i przebudowie rządu Szíjjártó został nowym ministrem połączonego resortu dyplomacji i handlu zagranicznego. Szybko przebudował ministerstwo, pozbywając się wątpiących w nowe wytyczne.