Występując w telewizji Republika, Jarosław Kaczyński – w szampańskim nastroju – dziękował za pomoc w wygraniu wyborów sztabowcom PO. O jednej osobie jednak Kaczyński nie wspomniał, a powinien był to zrobić, bo istotnie wpłynęła ona na rezultat Bronisława Komorowskiego oraz obecne notowania Platformy. Chodzi rzecz jasna o Donalda Tuska.
Pod koniec urzędowania byłego premiera zaczęła pojawiać się teza – sam ją także stawiałem – że wkrótce może nadejść moment, gdy Tusk stanie się dla PO bardziej obciążeniem niż atutem. Być może również z tego powodu przewodniczący Platformy zdecydował się na ucieczkę do Brukseli. Okazało się jednak, że choć jego czar ewidentnie tracił moc, a metody mamienia obywateli stawały się coraz mniej skuteczne – gdy Tuska zabrakło, mechanizmy pozwalające Platformie działać jak efektywnej, choć skrajnie cynicznej partii władzy zatarły się zupełnie.
Nikt nie ogarnia sytuacji
Pozostawiona na posterunku Ewa Kopacz była w stanie ogarnąć sytuację tylko na poziomie najbardziej bieżącej politycznej taktyki, ale już nie strategii, o długodystansowych zmianach społecznych, które tymczasem zachodziły, nie wspominając. Kopacz, która miała pilnować balansu sił wewnątrz partii, z tym zadaniem jakoś jeszcze dawała sobie radę, ale zdiagnozowanie przemian w elektoracie już ją przerastało.
Nie rozumiała też prawdopodobnie, do jakiego stopnia polityka prowadzona przez Tuska była potiomkinowską wioską, której podtrzymanie wymagało coraz bardziej ryzykownej piarowej ekwilibrystyki. W ciągu ośmiu lat rządów odchodzący premier nie zrealizował ani jednej ze swoich obietnic stanowiących esencję pierwotnego programu PO i gdy zbliżały się wybory, nie było czego pokazać wyborcom.
Platforma była przecież partią zbudowaną na czytelnej i prostej obietnicy: państwo ma być przyjazne obywatelowi, ma go nie obciążać, ma mu pozwolić wykorzystywać jego potencjał. Zmiany poszły dokładnie w przeciwną stronę.