Dzięki Donaldowi Tuskowi słowo „bambik” - zaczerpnięte ze slangu sieciowych gier komputerowych stosowanego przez młodych ludzi - zrobiło w ostatnich dniach oszałamiającą karierę. I trudno nie przyznać racji - co pisał już na łamach „Rzeczpospolitej” Artur Bartkiewicz - że Tusk w umiejętny sposób nie tylko zmienił nieco tory dyskusji politycznej, ale też puścił oko do młodych ludzi unikając poczucia jednocześnie żenady. Tusk zresztą w trakcie swojej politycznej kariery wielokrotnie już wcześniej pokazywał, że potrafi krótkim bon motem ustawić debatą na jakiś czas. A czasami, jak przy okazji słów „ciepłej wody w kranie” zdefiniować w lapidarny sposób klimat epoki.
Ale ciekawsze od tego co Tusk mówi o premierze Morawieckim jest to, że mówi tak intensywnie właśnie o nim, a nie prezesie PiS Jarosławie Kaczyńskim. W końcu Tusk w ostatnich latach proponował np. debatę z liderem PiS, a nie debatę z premierem Morawieckim. Wtedy to było jasne - polaryzacja była budowana na osiach właśnie z Kaczyńskim, jako liderem PiS i historycznie głównym rywalem Tuska. Teraz wydaje się, że lider Platformy próbuje nowej polaryzacji - właśnie z premierem. Wykorzystując też ostatnią bardziej "gorącą" fazę wojny między Suwerenną Polską a premierem Morawieckim.
Czytaj więcej
„Mateusz, ale z ciebie bambik” – rzucił w czasie spotkania z wyborcami w Słupsku Donald Tusk – i wszyscy boomerzy nerwowo zaczęli wstukiwać słowo bambik w przeglądarce Google próbując ustalić czy chodzi o jelonka Bambie czy może o Murzynka Bambo. Ale – jak to piszą internauci - #pdk*. Kto miał zrozumieć ten zrozumiał.
Wydaje się, że Tusk chce wykorzystać wszystkie możliwości politycznej polaryzacji. Bo dla niego liczy się nie tylko zwycięstwo nad PiS, ale też utrzymanie zarówno przed, jak i po wyborach dominującej pozycji Platformy jako największej partii po stronie demokratycznej opozycji w Sejmie, która rozdaje karty i wyznacza ton. W pewnym sensie nazwanie Mateusza Morawieckiego „bambikiem” mieści się w tej samej kategorii politycznych ruchów co organizacja marszu 4 czerwca, na który PO nie szczędzi sił i środków. W języku mniej elokwentnym można nazwać to „projekcją” siły - zarówno pod względem symbolicznym, jak i logistycznym czy finansowym. Bo Donald Tusk jako wytrawny polityk musi obstawiać różne scenariusze na przyszłość. Zarówno ten, w którym PO tworzy z innymi partiami na obecnej opozycji nowy rząd po wyborach, jak i ten, w którym PiS utrzymuje władzę. W obu scenariuszach liczy się to, by rozdawać karty - by być największą i najsilniejszą partią. Albo rządzącą po 15 październiku, albo opozycyjną. Do tego służy polaryzacja. Nawet tak kontrintuicyjne politycznie jak starcie z premierem Mateuszem Morawieckim, a nie z prezesem PiS Jarosławem Kaczyńskim.
Zresztą jedno nie wyklucza drugiego. Za chwilę w centrum tej polaryzacji może być ponownie Kaczyński, a nie szef rządu. Jest jeszcze jeden aspekt - Trzecia Droga i Lewica. Tusk musi pilnować, by kampania wyborcza w ramach opozycji nie zmieniła się w wyścig, w którym dochodzi do polaryzacji nie na linii PiS-PO, ale też na linii PiS-Trzecia Droga (sojusz PSL i Hołowni) - Lewica-PO. Bo to rozbijałoby całą koncepcję polaryzacji, na której opierała się i opiera PO.