Czytelnicy pewnych gazet i stron internetowych musieli być mocno zaskoczeni, że prezydent Andrzej Duda pojawił się jednak w Waszyngtonie. Gdyby bowiem mieli wierzyć swoim ogłupiaczom, to logiczne byłoby albo cofnięcie prezydenta z lotniska z powrotem do Polski, albo zatrzymanie go i postawienie przed Międzynarodowym Trybunałem w Hadze, gdzie byłby osądzony za łamanie demokracji w Polsce.
Tak się jednak nie stało i w środę o godz. 9.30 prezydent pojawił się w National Press Club (Krajowy Klub Prasy). Spotkanie organizowały wspólnie Atlantic Council i Center for European Policy Analysis (CEPA), znane i prestiżowe organizacje waszyngtońskie.
Nadmierne gadulstwo
Zaproszeni byli politycy, analitycy z instytutów badawczych, dziennikarze i po prostu ludzie zainteresowani. Sala na około 400 miejsc była pełna, a średnia wieku wynosiła powyżej pięćdziesiątki, co jest o tyle istotne, że zaproszeni często posyłają na tego typu imprezy swoich stażystów, którzy piszą zwykle bezsensowne notatki i jedzą bezpłatne ciasteczka.
Tym razem widziałam wiele znajomych twarzy – niektóre znane mi tylko ze zdjęć czy telewizji. Wśród gości było co najmniej dwóch byłych ambasadorów USA w Polsce: Stephen Mull i Daniel Fried. Tego ostatniego, którego znam od bardzo dawna, poprosiłam o wywiad w związku z tweetem Eugeniusza Smolara, jakoby Fried przyjeżdżał do Polski obsztorcować rząd PiS, ale – dyplomatycznie – odmówił. Obecność obu ambasadorów i wielu innych polityków była sygnałem, że rząd USA potwierdza swoje dobre stosunki z Polską. I Mull, i Fried, wszyscy inni zresztą też, mogli zostać w domu czy w biurach i słuchać tego, co się działo w National Press Club dzięki streamingowi. Przyszli jednak i siedzieli w pierwszych rzędach.
Po uroczystych powitaniach prezydent Duda wygłosił przemówienie po angielsku, krótkie i treściwe, głównie na tematy strategiczne. Wielu spodobało się to, że nie tylko mówił o Rosji i Ukrainie, ale wspomniał też wypchnięty z pamięci Krym.