Niezmiernie już irytuje mnie temat wspólnej listy opozycji. Przedyskutowany już został, zdawałoby się, na wszystkie sposoby, a wraca wciąż jak bumerang.
Sondaże niewątpliwie pokazują pewną tendencję – coraz więcej wyborców zmęczonych jest rządem PiS, a część jest w stanie zagłosować na kogokolwiek, byle tylko go odsunąć od władzy. Ów trend nie jest specjalnie zaskakujący, ale nie ma on bezpośredniego przełożenia na kształt opozycyjnych list.
Polityka to nie matematyka, co pokazały chociażby ostatnie wybory do Parlamentu Europejskiego, kiedy to wszyscy, poza świeżą wówczas Wiosną, wystartowali na jednej opozycyjnej liście. A za granicą mieliśmy przykład Węgier, gdzie poparcie zjednoczonej opozycji też wcale się nie zsumowało.
Czytaj więcej
Poprzedni podział polityczny trwał 16 lat – na Solidarność i postkomunę. Obecny w tym roku kończy...
Wspólna lista byłaby dla wielu po prostu niewiarygodna. Przecież opozycyjnych liderów, którzy nie pałają do siebie miłością, dzielą znaczące programowe różnice. Widać to nie tylko podczas rytualnych, nużących połajanek na Twitterze, z których zwykle nic konstruktywnego nie wynika, ale także w Sejmie, gdy przychodzi do głosowań.